You are on page 1of 6

Tobi

e Ojczyzno - Cichociemni
Rosnąca w siłę armia podziemna w kraju z biegiem czasu potrzebowała coraz większej
liczby oficerów różnej broni, fachowców różnych specjalności. Już 30 grudnia 1939 r., a
następnie 21 stycznia dwaj oficerowie: kpt. inż. Jan Górski i kpt. Maciej Kalenkiewicz
zgłosili projekt w sztabie w Londynie nawiązania łączności z krajem drogą lotniczą i
kierowania tą drogą oficerów - instruktorów do dyspozycji Armii Krajowej. Projekt ten
napotkał szereg trudności natury organizacyjnej i technicznej.
Dnia 22 lipca 1940 r. powstała w Wielkiej Brytanii tajna organizacja p.n. "SOE" (Special
Operations Executive). Miała ona za zadanie przenieść wojnę na tereny okupowane przez
Niemców i nawiązać współpracę z podziemnym Ruchem Oporu w całej Europie. W
ramach SOE powstały sekcje, które były odpowiednikami okupowanych przez Niemców
krajów. W sierpniu 1940 r. powstał Polski Oddział Specjalny w ramach Oddziału VI
Sztabu Naczelnego Wodza. Ze wszystkich narodowości był on najbardziej niezależny,
posiadał własną łączność z krajem, własne szyfry oraz możność rekrutacji kandydatów
do tej niezwykłej odpowiedzialnej służby, wymagającej znakomitej kondycji fizycznej i
olbrzymiej inteligencji. Do "cichociemnych" (skoczków spadochronowych do zadań
specjalnych) wybrano 2413 kandydatów, 605 z nich ukończyło szkolenie specjalne, 316
przerzucono drogą powietrzną do kraju. "Cichociemni" przechodzili bardzo trudne i
skomplikowane szkolenia, których zasięg obejmował m.in.: dywersję, partyzantkę,
wywiad, łączność, zadania operacyjno-sztabowe, pancerne i przeciwpancerne, służby
lotnicze, podrabianie dokumentów itp. Stanowili kadrę wszechstronnie wyszkoloną, która
stanowić miała elitę instruktorską i przekazać swą wiedzę i doświadczenie szerokim
rzeszom żołnierzy Podziemnego Frontu w kraju.
Było to "towarzystwo małe, ale dobrane". Byli wszędzie. Uczestniczyli niemal we
wszystkich poważniejszych akcjach. Byli zaciekle tropieni przez Gestapo i Abwehrę.
Jeden z nich kierował Oddziałem II Komendy Głównej AK. W Powstaniu Warszawskim
brało udział 91 cichociemnych. W sztabach, w linii, na różnych stanowiskach
dowodzenia, w służbie łączności, w produkcji środków walki.
W ramach SOE skakało ponadto 17 Polaków do Albanii, Grecji, Francji, Jugosławii i
północnych Włoch oraz w ramach polskiego zespołu francuskiej sekcji SOE kilkunastu
Polaków do ośrodków polonijnych w północnej Francji.
Pierwszego zrzutu cc do Polski dokonano w nocy z 15/16 lutego 1941 r. z samolotu
Whitley z załogą angielską. Skakali: mjr Stanisław Krzymowski "Kostka", rtm. Józef
Zabielski "Żbik" oraz kurier polityczny Czesław Raczkowski "Orkan", "Włodek". Była to
pierwsza operacja zrzutowa w drugiej wojnie światowej.
Z 316 cc zrzuconych do kraju 109 zginęło za wolność i niepodległość Polski.
Jako pierwsi cc zginęli na polskiej ziemi 28 grudnia 1941 r. w walce z Niemcami w
Brzozowie Starym, nazajutrz po skoku, rtm. Marian Jurecki "Orawa" i por. inż. arch.
Andrzej Świątkowski "Amurat", "Effendi" jako ostatni kpt. Bolesław Kontrym
"Żmudzin" oskarżony prowokacyjnie, po wojnie o współpracę z Niemcami i stracony w
1953 r. Zrehabilitowany pośmiertnie.
-9 cichociemnych zginęło śmiercią spadochroniarza w czasie lotu do Polski lub podczas
skoku.
-26 zginęło w walce z okupantem.
-27 zamordowało Gestapo.
-8 zostało zamordowanych lub zginęło w obozach koncentracyjnych.
-10 w sytuacji bez wyjścia odebrało sobie życie.
-18 zginęło w Powstaniu Warszawskim.
Na przełomie lat 1941/1942 w rozproszonych po mglistej i górzystej Szkocji obozach
szkoleniowych narodził się dumny przydomek, znakomicie oddający charakter działań
żołnierskiej elity przygotowywanej do cichego zabijania w mroku nocy. To właśnie
słowa niezbędne do opisania warunków, w jakich prowadzili walkę - cisza i ciemność -
dały początek dziś charyzmatycznemu mianu - cichociemni. Byli to dość niezwykli
żołnierze - wykonywane zadania powodowały, że nie mogli korzystać z dobrodziejstw
munduru wojskowego, związanych z postanowieniami konwencji genewskiej o jeńcach
wojennych. Często nie mogli też liczyć na awanse i odznaczenia. W dziejach elitarnych
formacji Wojska Polskiego była to jednostka jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna,
bez zbytecznego wojskowego drylu i historycznego zadęcia. Posiadała swój znak
bojowy.
Różnorodność zadań, które mieli wypełniać cichociemni w Polsce, powodowała, że nie
wszyscy mogli być szkoleni w ten sam sposób. Inne umiejętności musi posiąść
telegrafista, inne dywersant, oficer sztabowy czy agent wywiadu. Jednak dwa kursy były
obowiązkowe dla cichociemnych wszystkich specjalności kierowanych do Armii
Krajowej - kurs spadochronowy i kurs odprawowy (zapoznający i przygotowujący do
życia w okupowanym kraju). Niezależnie od rodzaju kursu, na wszystkich ograniczono
do minimum teorię na rzecz zajęć praktycznych, ciężkiego treningu fizycznego, użycia
broni osobistej i obsługi sprzętu zmotoryzowanego. Próbowano także wyrobić
samodzielność wśród żołnierzy przechodzących kurs. Starano się wykształcić cechy
izolowania się od normalnego, przedwojennego środowiska przy jednoczesnej
umiejętności pracy w niewielkich zespołach konspiracyjnych, przyswoić jak najwięcej
aktualnych informacji o sytuacji w kraju. Program szkolenia obejmował cztery grupy
kursów: zasadnicze, specjalnościowe, uzupełniające oraz praktyki. Wyczerpujące
ćwiczenia fizyczne, wielokilometrowe marsze, posługiwanie się wszelkiego typu bronią:
polską, angielską, i zdobyczną niemiecką. Dużo czasu poświęcano na dynamiczne
strzelanie do pojawiających się tarcz na specjalnych torach przeszkód i wewnątrz
obiektów. Równolegle prowadzono zajęcia z minerki, topografii, techniki szyfrowania i
podstaw dywersji. Poznawano też, w oparciu o materiały nadesłane z Kraju, sytuację w
okupowanej GG; struktury administracji cywilnej, Wehrmachtu, SS i policji niemieckiej.
Rodzaje używanych dokumentów, a nawet okupacyjną modę... Cichociemny po
wylądowaniu w Kraju musiał umieć błyskawicznie "wtopić się w tłum", nie mógł niczym
się wyróżniać i nic nie powinno go zaskoczyć. Na ostatnim kursie "odprawowym"
cichociemni przyswajali swoje nowe życiorysy. Było pięć kursów zasadniczych, które
kolejno przechodzili skoczkowie przygotowywani na dywersantów: zaprawowy, badań
psychotechnicznych, spadochronowy, walki konspiracyjnej i odprawowy.
Szkolenie cichociemnych odbywało się w polskich i brytyjskich ośrodkach
szkoleniowych. Oddział specjalny, który jesienią 1940 r. nawiązał bliską współpracę z
SOE, prowadził szkolenie dywersyjne w ośrodkach brytyjskich - Specjalnych Szkołach
Treningowych (Special Training School) - STS. Zarządzali nimi Brytyjczycy, jednak
instruktorami na kursach dla cichociemnych przeważnie byli polscy oficerowie. W STS
No 43 w Audley End, gdzie od połowy 1942 r. prowadzono kursy walki konspiracyjnej i
kursy odprawowe, kadra instruktorów składała się wyłącznie z Polaków. Na przełomie
1943 r. i 1944 r. szkolenie radiotelegrafistów i dywersantów w dużym stopniu przejęła
polska Baza nr 10 - utworzona przez Oddział Specjalny w Ostuni we Włoszech. Za
szkolenie skoczków - ochotników odpowiedzialny był pułkownik Józef Sławek Hartman.
Cichociemnym był też kapitan (później podpułkownik) Adam Borys "Pług", "Dyrektor"
(zrzucony do kraju w nocy z 1 na 2 października 1942 r.) - dowódca oddziału znanego
pod kryptonimem "Parasol". Historia tego elitarnego oddziału AK, którego trzon
stanowiły Grupy Szturmowe Szarych Szeregów, sięga 1943 r. Wówczas dowódca
Kedywu Emil Fieldorf "Nil" utworzył kompanię do zadań specjalnych. Otrzymała ona
kryptonim "Agat" (antygestapo), zmieniony w styczniu 1944 r na "Pegaz" (przeciw
gestapo). W czerwcu 1944 r. została przekształcona w batalion, który w przyszłości miał
się stać jednostką spadochronowo-dywersyjną. Stąd też i jego nowy kryptonim -
"Parasol". Żołnierze kompani, a potem batalionu specjalizowali się głównie w akcjach
bezpośrednich wymierzonych przeciwko szczególnie groźnym funkcjonariuszom
gestapo. Przykładami takich działań był udany zamach na Franza Kutscherę (dowódca SS
i policji na dystrykt warszawski) w dniu 1 lutego 1944 r. lub, niestety, nieudana akcja
przeciw generałowi Wilhelmowi Koppe (dowódca SS i policji na teren Generalnej
Guberni) z 11 lipca 1944 r. Podczas powstania warszawskiego żołnierze batalionu
"Parasol" walczyli na Woli, Starym Mieście, Czerniakowie i Mokotowie. Żołnierze
walczyli jako zwarty pododdział, przechodząc kanałami do różnych dzielnic Warszawy.
Wielu z nich poległo. Podjęcie decyzji o przerzucie do kraju nie było łatwe. Zdarzały się
wypadki odmowy: wielu ludzi nie czuło się na siłach sprostać stawianym wymaganiom.
Inni domagali się w zamian awansu bądź specjalnych korzyści materialnych. Takie osoby
oczywiście, od razu skreślano z listy kandydatów. Swą zgodę na przerzut do Polski
wyraziło w sumie 2413 ochotników (w tym 15 kobiet). Z tej liczby 24% sprostało
stawianym wymaganiom, a ostatecznie 12% został zrzuconych do kraju. W okresie
między chwilą zgłoszenia się chętnego a odlotem do Polski wiele osób odpadało.
Przyczyny były rozmaite. Niektórzy wycofywali się w trakcie szkolenia, przekonawszy
się, że wymagania ich przerastają. Inni - wyniku nieszczęśliwych wypadków w czasie
skoków ćwiczebnych. Oprócz niewystarczającej kondycji fizycznej poważną przeszkodę
stanowiły także trudne do przezwyciężenia opory psychiczne. Zdarzało się, że kandydat
rezygnował dosłownie w ostatniej chwili, już na stacji wyczekiwania, na krótko przed
wejściem na pokład samolotu. Odchodzili także z ekip spadochronowych także żołnierze,
którzy przeżyli już pierwszy nieudany przelot do Polski i nie chcieli ryzykować nowej
próby. Uwzględniano każdą przyczynę rezygnacji -zarówno psychiczną, jak i psychiczną.
Do kraju mogli wyruszać ludzie tylko zdecydowani na wszystko. Ci, którzy wzięli udział
w zrzutach, udowodnili, że przeszkody natury duchowej czy fizycznej nie były w stanie
przekreślić raz powziętego zamiaru. 101cichociemnych poległo w okupowanym kraju, 8
zaś zginęło po wojnie z rąk UB. Decyzja o wzięciu udziału w locie desantowym i skoku
do kraju była dobrowolna. Wedle słów byłego cichociemnego, podporucznika
Bronisława Czepczka-Góreckiego: "Tak wielkie poświęcenie dla ojczyzny było możliwe
tylko dzięki starannemu i patriotycznemu wychowaniu, w duchu tradycyjnych wartości,
które cichociemni odebrali w domach rodzinnych". Wojenne przygody cichociemnych
mogłyby posłużyć za scenariusz niejednego filmu wojennego, o wiele lepszego niż
"Komandosi z Navarony" czy serialu "Korpus". Oto kilka przykładów. W nocy z 27 na
28 grudnia 1941 r. skoczył do Polski Maciej Kalenkiewicz "Kotwicz", Alfred
Paczkowski "Wania" oraz dwaj inni kurierzy. Po wylądowaniu spadochroniarze zostali
zatrzymani przez żandarmów.
Niemcy nie rewidowali zatrzymanych, prowadzili, broń trzymali w pogotowiu, pies szedł
krótko na smyczy. Skoczkowie ochłonęli ze zdumienia wywołanego spotkaniem. Byli już
w środku budynku. W izbie choinka. Stanęli pod ścianą, z podniesionymi rękami.
"Wania" był pierwszy z brzegu. Żołnierz podszedł do niego od tyłu z zamiarem
przeprowadzenia rewizji, dotknął skoczka. Dłońmi złożonymi jak do modlitwy otrzymał
cios w szyję. Zatoczył się. Nie było na co czekać. Na strzelnicy broń wyciągało się zza
paska spodni, po wylądowaniu przełożyli pistolety z kieszeni kombinezonu do kieszeni
płaszczy, a może i wcisnęli za pasek na brzuchu. Ryzykowna decyzja podjęta zapewne
intuicyjnie jako, być może, najlepsze wyjście z sytuacji: mimo przewagi dać się
zaprowadzić z otwartego pola do budynku, gdzie mogło być wielu Niemców, teraz się
opłaca. Odwracali zagrożenie: mieli za sobą i zaskoczenie przeciwnika, i własną
szybkość, i dobrą szkołę strzelecką. "Wania" pierwszy oddał dwa strzały. Odległość,
powiadał, tak mała, że strumień powietrza z przebitych płuc uczułem na twarzy. [...]
Któryś wskoczył do sąsiedniego pokoju. [...] Pobladły żołnierz za biurkiem.[...] Niemiec
nie zdążył sięgnąć po broń. [...] Wybiegli z budynku, na ganku przed gmachem
wartownik cisnąwszy karabin o deski zaczął uciekać. Ktoś chwycił jego broń, przykląkł i
strzelił. [...]
Nocą z dnia 10 na 11 kwietnia 1942 r. kapitan Alfred Paczkowski przymocował minę do
burty niemieckiego monitora rzecznego na Kanale Królewskim, pomiędzy Antopolem, a
Horodcem.
Rosły mężczyzna z odbezpieczonym visem w garści, odziany tylko w koszulę i
marynarkę, zanurzył się po pachwiny w lodowatą wodę kanału. To samo uczynił drugi,
również goły od bioder e dół, niosący w worku minę konspiracyjnej produkcji. Nad ich
głowami lufa pistoletu maszynowego trzeciego uczestnika akcji, który leżał na koronie
wału, omiatała ledwie widoczny przy przeciwległym brzegu monitor rzeczny. Wkrótce
dotarli do niego brodzący. Właściciel visa, wyjąwszy magazynek, oskrobał nim z
wodorostów wybrane miejsca podwodnej części kadłuba, by magnesy miny przylgnęły
do gładkiej powierzchni. Złapały! Ruszyli do odwrotu, przewidując - jak zapewniał
pirotechnik - detonację za piętnaście minut. Tymczasem huknęło, błysnęło w ciemności i
przyłożyło im po plecach gorącym podmuchem już po dwóch minutach. Oszołomieni,
odwrócili się. W burcie monitora dymił poszarpany otwór o średnicy półtora metra.
Jakiś czas później "Wania" wraz z innymi cichociemnymi - Marianem Czarneckim,
pseudonim "Ryś", i Piotrem Downarem "Azor" - znalazł się w więzieniu w Pińsku.
Komendant Główny AK Stefan Rowecki "Grot", powziął decyzję o odbiciu więźniów.
Na dowódcę tej akcji wyznaczono Jana Piwnika "Ponurego". W skład grupy
wyznaczonej do wykonania tego zadania weszli jeszcze trzej inni cichociemni: Jan
Rogowski "Czarka" - zastępca dowódcy grupy, Wacław Kopisto "Kra" oraz Michał
Fijałka "Kawa". Akcja została przeprowadzona 17 stycznia 1943 r. W tym czasie ja z
patrolem trzecim, po opuszczeniu meliny około godziny 16.40, doszliśmy do więzienia
również od strony budynku administracyjnego. Tam sforsowaliśmy parkan z takim
wyliczeniem, aby punktualnie o godzinie 17 zaleźć się przy tym budynku, po czym
rozdzieliliśmy się na dwie grupy. "Czarka" i "Dzik" weszli do pomieszczeń
kancelaryjnych z zadaniem sterroryzowania osób pozostających tam po godzinach pracy.
Natomiast ja z "Jastrzębiem" zostaliśmy na zewnątrz. "Jastrząb" zerwał przewód
telefoniczny przygotowanym bosakiem, ja zaś ze stenem stanąłem na ubezpieczeniu,
oczekując wezwania klaksonem do zaatakowania strażnika przy bramie. Ponieważ
podstęp otwarcia bramy udał się, a w pomieszczeniach biurowych "Czarka" nikogo nie
zastał, więc cały nasz patrol włączył się do akcji przy drugiej bramie, do której dojechała
czwórka "Donata". I tutaj wybieg się udał, gdyż na polecenie "SS-a" wartownik otworzył
furtkę wejściową. Natychmiast też został obezwładniony, a wartownicy odpoczywający
w wartowni zaskoczeni i sterroryzowani. Równolegle z naszą grupą patrol "Kawy" za
pomocą drabiny sforsował parkan. Po dojściu do części mieszkalnej budynku "Dym"
pozostał na zewnątrz ubezpieczając, "Kawa" zaś z stenem oraz "Ryks" i "Kmicic" z
koltami wpadli do pomieszczeń. Zastawszy tam Niemców, "Kawa" rozkazał im podnieść
ręce do góry i oddać klucze. Zelner, udając, że idzie po nie, nagle odwrócił się, pchnął
silnie "Ryksa" na "Kawę" i strzelił, raniąc "Ryksa" w rękę. Zanim zdążył powtórnie
strzelić "Kawa" położył go serią ze stena. Hellinger, wykorzystując zamieszanie, uciekł
do drugiego pokoju, gdzie zastrzelił go "Kmicic". Po unieszkodliwieniu Niemców, patrol
"Kawy" zaatakował więzienie przez wieżę obserwacyjną, spuszczając się po niej na linie,
i sforsował trzecią bramę wewnętrzną. Atak ten zbiegł się z czasem otwarcia drugiej
bramy przez patrol "Donata" i z naszym współdziałaniem. W ten sposób, dzięki dobremu
współdziałaniu wszystkich patroli, opanowaliśmy więzienie w ciągu niespełna dziesięciu
minut. Spośród pięćdziesięciu czterech więźniów, przebywających wówczas w więzieniu
na oddziale męskim, zwolniliśmy ponad czterdziestu, w tym "Wanię", "Rysia" i "Azora"
oraz kilku partyzantów radzieckich. Oddziału kobiecego nie udało się otworzyć z
powodu nieobecności strażniczki z kluczami. Naszych trzech uwolnionych dywersantów
wsadziliśmy do opla, który natychmiast odjechał. Następnie, aby zmylić przeciwnika,
jeden ze współuczestników akcji oznajmił więźniom po rosyjsku, że dzięki rosyjskim
partyzantom są wolni i mają po nas uciekać z więzienia. Po czym, po zamknięciu
strażników w celach i zabraniu kluczy, nasz grupa uderzeniowa zaczęła się wycofywać
ku bramie głównej. Tam "Wrona" i "Płomień" trzymali pod lufami leżących na śniegu
sterroryzowanych wartowników, którzy przyszli na nocną zmianę. Tymczasem
natychmiast po wyjeździe opla z bramy podjechali pod nią "Motor" i "Pakunek", swoim
fordem i opuścili burtę. Szybko wśród różnych gapiów, w tym również paru
zdezorientowanych żołnierzy Wehrmachtu, wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy
spod więzienia w kierunku na Brześć.
W styczniu 1995 r. na wspólne zimowe ćwiczenia, obejmujące również skoki
spadochronowe, żołnierzy GROM-u i 22. Special Air Service został zaproszony były
żołnierz Armii Krajowej - Cichociemny Bronisław Czepczak-Górecki. Wówczas to
dowódca GROM-u, pułkownik Sławomir Petelicki, wystąpił z inicjatywą nadania
jednostce imienia cichociemnych. Dowództwo jednostki wystosowało w tej sprawie
pismo do Zespołu Historycznego Cichociemnych, skąd otrzymano odpowiedź
pozytywną. Zgodnie z decyzją ministra obrony narodowej nr 119/MON z 4 sierpnia 1995
r., podjętą w porozumieniu z ministrem spraw wewnętrznych, specjalna jednostka
wojskowa GROM otrzymała zaszczytne imię Cichociemnych Spadochroniarzy Armii
Krajowej, została też zobowiązana do kontynuowania ich dumnej tradycji. W programie
telewizyjnym, emitowanym przez telewizję publiczną, Bronisław Czepczak-Górecki tak
skomentował tę decyzję: "Nie widzieliśmy innej formacji, która odpowiadałaby naszym
marzeniom, dążeniom do przekazania imienia i tradycji cichociemnych."
Cichociemni żegnają i witają żołnierzy GROM-u wyjeżdżających i powracających z
misji zagranicznych. Tak było np. z wyjazdem do Afganistanu i Iraku, uczestniczą także
we wszystkich uroczystościach GROM-u, a poczet sztandarowy jednostki, obecny jest na
wszystkich uroczystościach cichociemnych. Poczet sztandarowy GROM-u obecny jest
podczas obchodów rocznicy pierwszego zrzut cichociemnych do kraju w dniu 16 maja.
Termin ten kilka lat temu został przesunięty z 16 lutego, z powodów troski o zdrowie
żyjących jeszcze cichociemnych. Obecni są wtedy cichociemni, ich rodziny...
Przyjeżdżając do Warszawy z głębi kraju lub zza granicy, zawsze mogli liczyć na
przyjęcie i gościnę w jednostce. Dowództwo GROM-u starało się pomagać
cichociemnym w załatwianiu ich spraw socjalnych. Jednym słowem, mogli zawsze liczyć
na wsparcie i pomoc. Cichociemni traktowani są jako kombatanci GROM-u (żyjącym w
kraju przysługują z tego względu choćby takie same świadczenia lekarskie, jak
żołnierzom jednostki).
Żołnierze jednostki korzystają z wojennych doświadczeń cichociemnych, o czym mówił
chociażby płk Polko.
Uczymy się m.in. na doświadczeniach cichociemnych. Jeden z nich wpadł w okupowanej
Polsce. Trącony w tramwaju powiedział "sorry". Wielu zgubił wojskowy dryl. To dla
mnie kolejny dowód, że w jednostce specjalnej trzeba z tego zrezygnować.
Doświadczenia cichociemnych wskazujące, jak trudno było im działać skrycie w
okupowanej Polsce pokazują nam, ile wysiłku trzeba włożyć w profesjonalne i
wielostronne zabezpieczenie realizacji zadania w nieprzyjaznym środowisku - tłumaczy
płk Polko.

You might also like