dzo pożyteczne ménage à trois Juhasie, czy ci nie żal? Praga Greta jeden Świniopas Buenos Aires Polish psycho Greta dwa Ja chciało jeść Psychopompos Rącza toń Gesamtkunstwerk lub per saldo solo Ewa, Eryk, Tomasz, czyli w gruncie rzeczy bardzo pożyteczne ménage à trois
– Masz wyrzuty sumienia?
– Mam, ale z innych powodów, niż myślisz. Mam wyrzuty sumienia, że nie mam wyrzutów sumie- nia. On i ona kupują buty. Nazwijmy ich Eryk i Ewa (mniejsza zresztą o imiona). Wyglądają jak oj- ciec z córką. Dla niej wybierają wyuzdane buty z wy- soką cholewką, dla niego pikolaki z bardzo długim, wąskim czubem. On broni się przed zakupem, nie chce nosić takich butów. Elegancki pan doktor w czymś takim? Oboje wiedzą, że te buty do niego nie pasują. Ale ona nalega. Eryk nie wie jeszcze, że Ewa ma plan, i żeby go wprowadzić w życie, musi użyć tych właśnie butów. Nie innych. To ważne. Po chwili symbolicznego właściwie oporu Eryk godzi się. Powoli przyzwyczaja się do szaleństw Ewy. Jest tak głodna wrażeń, że ciągle go czymś zaskakuje. Skąd jej to wszystko przychodzi do głowy? Co robiła przez ostatnich trzydzieści pięć lat? Nie żyła? Nieważne zresztą, co robiła. Eryk jest jej wdzięczny, ogromnie wdzięczny. Gdyby nie ona, pewnie umarłby z rozpaczy i poczucia bezsensu. Dzięki Ewie dopiero teraz odkrył i poczuł, że jest mężczyzną (Nie raz zastanawiał się nad symboli- ką jej imienia: pramatka Ewa, Ewa kusicielka, matka Kaina i Abla – w rzeczywistości też miała dwóch sy- nów, co za zbieg okoliczności! Często dochodził do wniosku, że to imię do niej nie pasuje. Powinna się nazywać Pandora. Pandemonium? Pandemia? Bywała przecież niebezpieczna, wysysała z energii do cna, przy niej czuł, jakby stąpał po grząskim gruncie. Boso. Ewa, szaleństwa panny Ewy, myślał). Wcze- śniejsze sześćdziesiąt pięć lat nie dostarczyło mu tylu wrażeń co ta mała, drobna furiatka, i to w zaledwie dwa lata. Gdyby Eryk dobrze pomyślał, zauważyłby, że atrofia jego życia seksualnego zaczęła się wiele lat temu. Po prostu przestali się z żoną nawzajem pra- gnąć. Tak jakoś. Każdego dnia odejmowali ze wspól- nego życia codzienne małe pieszczoty: najpierw znik- nął pocałunek na dzień dobry, potem ten na do widze- nia i na dobranoc. Ich seks ograniczał się do szybkich numerków, najczęściej od tyłu, w łazience: fizjologia zawieszona gdzieś pomiędzy myciem zębów a susze- niem włosów. Nawet nie zauważył, kiedy skończyło się czucie czegokolwiek skórą, ciałem. Seks zniknął z ich życia. (A może tylko z jego życia? Czy żona nigdy nikogo nie miała? Dopiero teraz zaczął się nad tym zastanawiać). Byli razem, bo tak było wygodnie. Bo mieli dziecko, dorosłą córkę. Dom i inne sprawy. I rzecz jasna, lecieli przez życie siłą rozpędu. Aż któregoś dnia poznał Ewę, a właściwie ona jego. Uwiodła go. Nie wierzył, że to się dzieje na- prawdę: jak to możliwe, żeby piękna, młoda i inteli- gentna kobieta pragnęła jego, dziadka, żałosnego fa- ceta, którego życie skończyło się nie wiadomo kiedy? Ale ona widziała w Eryku silnego, pewnego siebie, dojrzałego mężczyznę, mędrca, który intereso- wał się wszystkim i którego intelekt olśniewał ją, ile- kroć spotkali się w interesach. Nie szukała twardego penisa, ale pięknego mózgu. Seks mieszka przecież w mózgu. Po dwóch miesiącach pozornie niewinnej zna- jomości upili się na przyjęciu i Eryk odważył się zro- bić to, do czego Ewa go tak pchała, ciągnęła, nama- wiała, kusiła: poszli do łóżka. Łóżko stało w hotelowym pokoju. Kiedy Ewa powiedziała, że nazywa się Nowak, w wyrazie twarzy recepcjonistki, w jej pełnym wyższości uśmiechu, do- strzegła, że bierze ją za prostytutkę. Ewa też się uśmiechnęła. To dziwne, ale miała déjà vu. Już kiedyś ktoś brał ją za dziwkę, w jakimś żałośnie urządzonym moteliku, gdzieś w dupie na półce. Kiedy się rozbierała, czuła się jak bohaterka ta- niego, łzawego serialu. Ona, pogubiona w życiu jak jeszcze nigdy dotąd, z rozpaczy gotowa na skok na głęboką wodę, i stary facet, wschodnioeuropejska, nieudolna podróba Richarda Gere’a, dobre sobie. Ubrania opadały z nich bez polotu, zupełnie nie jak w filmie: jemu zaplątały się nogawki, prawie się prze- wrócił. Ona miała na ramionach czerwone pręgi od zbyt ciasnego (najładniejszy, ale z czasów, kiedy wa- żyła dziesięć kilo mniej) biustonosza; wyglądała jak po świeżej chłoście. Tak pomyślał Eryk. Ledwie po- czuł w penisie coś na kształt życia. Niezręcznie uczyli się swoich ciał: sztywni jak roboty dotykali się według zasad wdrukowanych w mózgi z podręczników seksu. Niepewni, umierają- cy ze strachu przed ośmieszeniem, ale i zdetermino- wani, cholernie zdeterminowani, coraz śmielej prze- chodzili do dalszych punktów drażnienia – według Kamasutry, podręczników seksuologii, poradników wątpliwej proweniencji, wreszcie (on) – ściąganych z sieci w tajemnicy przed całym światem pornogra- ficznych filmików. Zdobywali kolejne przyczółki, re- alizowali schemat, namiastkę poczucia bezpieczeń- stwa. W punkcie „seks oralny” schemat został złama- ny przez brak erekcji Eryka. Eryk umierał ze strachu. Wiedział, że jego fiut nie działa od kilku dobrych miesięcy – co więcej, on swojego fiuta już dawno pogrzebał, pożegnał się z nim! Teraz tym zdechlakiem miał zdać egzamin da- lece ważniejszy niż matura: miał udowodnić, że jest jeszcze mężczyzną. Nie starcem, lecz w pełni wydol- nym seksualnie samcem, najlepiej takim, któremu z twardego jak kararyjski marmur kutasa raz za razem wytryska fontanna życiodajnego nasienia. Kiedy Ewa zorientowała się, że Eryk nie reagu- je, natychmiast poczuła się winna. Poczuła ciężar swoich bioder, krótkość nóg, małość piersi (były to parametry wyimaginowane, istniejące tylko w jej umyśle): gdyby to ona miała erekcję, właśnie by ją straciła. Jej własne podniecenie sprzed chwili wydało się szaleństwem z innej rzeczywistości. Poczuła doj- mujący wstyd. Palec boży dał jej upominającego pstryczka w nos, przecież wiedziała, że tak się stanie, przeczuwała to od początku. I dokąd zaprowadziło ją jej szaleństwo? Stała teraz naga w pachnącym kwaśno hotelowym pokoju gdzieś przy ruchliwej drodze za miasto, z facetem, który miał ją wyciągnąć z życiowej depresji, a – jak się okazało – sam tonął. W dół ciągnął go zawieszony między udami ka- wałek mięsa, po stokroć cięższy niż ołów. Ale po chwili krępującej, ciężkiej ciszy Ewa poczuła, że nie ma nic do stracenia. Zaszła daleko, bardzo daleko. Wykorzysta sytuację. Zrobi to, co zro- biłaby, gdyby była wyuzdaną prostytutką (to wyobra- żenie pozwalało jej brnąć w gęstą atmosferę wywoła- ną okolicznościami). Położyła się na zimnym łóżku i szeroko rozłożyła nogi. Jej uda w pończochach wy- glądały podniecająco. Eryk wiedział, jak zaspokoić kobietę językiem. Kiedy lizał Ewę, patrzyła mu w oczy. Nie dowierzała temu, co czuła. Z pomrukiem zachwytu przywitała pierwszy palec, który wnikał do jej ciepłego środka, potem kolegę palca. Kołysała się w rytm ruchów wprawnych dłoni, próbując rozgraniczyć ruchy języka i palców. Ale napływająca z dwóch stron rozkosz przeszkadzała w myśleniu. Orgazm sprawił, że łkała. Jej mąż nigdy nie dał jej czegoś takiego. Tomasz zazwyczaj posuwał ją nieuważnie, grę wstępną traktując pobłażliwie jako wymysł pism ko- biecych. Na głębszych pokładach świadomości seks był dla niego wstrętny z powodu filmu, który obejrzał kiedyś w salce katechetycznej. Ksiądz proboszcz, Pro- meteusz przyszłych pokoleń, zapragnął uwrażliwić młodzież na problem usuwania ciąży, dlatego pokazał dzieciom film, w którym szczegółowo udokumento- wano zabieg aborcji. Od tamtego czasu kobieta, a ra- czej jej cipa, była dla Tomka krwawiącym, rozoranym mięsem, z którego powłok można wyciągnąć metalo- wym narzędziem nogę miniatury człowieka czy inny trupi szczątek. Cipa była mu wstrętna jak spływające krwią wnętrze rzeźni, miejsce kaźni, amen. Ale popęd kazał mu czasem wkładać fiuta w kobietę (równie wstrętne narzędzie, biorące grzesz- ny, brudny udział w produkcji tamtych małych nóg, małych rąk, zmiażdżonych głów; jak ohydnie jest wy- twarzać spermę pełną potencjalnych wyskrobków!); robił to szybko, bez zbędnych ceregieli. Czasem tylko udawało mu się nie czuć dojmującego wstrętu. Kiedy urodzili się jego synowie, jego stosunek do cipy trochę się zmienił na lepsze. Ale tylko trochę. W dowód uznania posuwał żonę z większą atencją. To zachęciło Ewę do rozmów o miłosnym po- życiu. Złuszczyła się z pragnień. Tomek uderzył ją w twarz, mówiąc: – Dupa jest do srania, a nie do ru- chania. Nie dotykał jej przez kilka dni. Nawet przez sen. W tym ułamku sekundy, zanim podniesiona ręka Tomka spadła na jej policzek, Ewa podjęła decy- zję, że przeżyje swoje życie sama, bez niego. Skoro własny mąż nie może dać jej tego, czego odważyła się zapragnąć na głos, znajdzie kogoś, kto da jej wszystko – nawet to, czego zawsze bała się chcieć. Zazna wszystkiego, do pierwszej krwi, pierwszej łzy, pierw- szego wyrwanego kłębu włosów (obojętnie czyjego), pierwszych podrapań pleców, zwierzęcych ryków, niebywałych uniesień w inne, lepsze światy, w od- mienne stany świadomości. Przejdzie na kutasie obce- go mężczyzny na drugą, na pewno lepszą stronę ży- cia. I z powrotem. I jeszcze raz, i znów, i znów. Ten, kto miał wywrócić ją na nice, musiał być doskonały pod każdym względem. Przede wszystkim mądry, silny, opiekuńczy. Być kimś, w kim się można schować, skryć, i kogo można jednocześnie wykorzy- stać seksualnie na wszystkie możliwe sposoby. Wyso- kim brunetem o otwartej głowie. Po dłuższym namyśle doszła do wniosku, że w jej wieku najłatwiej będzie o mężczyznę dużo star- szego, takiego, który będzie dostatecznie zdesperowa- ny, by o nią zabiegać. W swoim mniemaniu nie zasłu- żyła na nikogo młodszego, bo sama była stara i nie- atrakcyjna. Eryk pasował idealnie. Dowcipny, szarmancki, mądry, mądry, mądry. Także bogaty, co właściwie nie miało większego znaczenia, ale było miłym dodat- kiem. Dostatecznie stary, przynajmniej na oko. Jego spokój robił wrażenie nawet na mężczyznach (w jego przekonaniu była to genetyczna angielska flegma, któ- rą odziedziczył po przodkach; w rzeczywistości cho- dziło o emocjonalne wycofanie i znieruchomienie wy- wołane przed laty śmiercią synka). Ewa uwiodła go, napędzana determinacją, ponaglana dźwiękiem wska- zówek biologicznego zegara. Wiedziała, że czas jest bardziej bezwzględny dla kobiet. Przewidywała, że ostateczny krach jej kobiecej atrakcyjności nastąpi za jakieś osiem, dziesięć lat. Zamierzała wykorzystać ten czas na eksplorowanie swojej seksualności do dna. Z Erykiem. Po sukcesie minety Ewa pomyślała, że jednak Eryka wykorzysta. Ostatecznie, jeśli dobrze pomyśleć o rzeczach, które zawsze chciała zrobić z mężczy- zną... do tego wszystkiego fiut nie był potrzebny. Może sobie spać na miękkiej wyściółce z włosów ło- nowych przez cały ten czas, kiedy ona, ona, ona bę- dzie sobie robiła dobrze. I jeszcze lepiej. Kiedy spotkali się drugi raz, była znacznie spo- kojniejsza niż poprzednim razem. Dobrze się przygo- towała do tego wieczoru. – Tylko się nie zakochaj – powiedziała do Eryka, rozbierając się. – Chodzi mi tylko o seks, o granice. Nie wiem, gdzie je mam. Nawet nie drgnęła mu powieka: żadnych oznak życia wewnętrznego. Patrzyła mu prosto w oczy, kiedy zdejmowała koronkowe majtki w kolorze szmaragdu. Gdy stanęła przed nim naga, była gotowa tylko w połowie. Drugą część jej wyposażenia na ten wieczór stanowił pas, który przymocowała do swoich bioder. Do pasa przy- twierdzony był duży gumowy kutas we wzwodzie. Czuła się śmiesznie z tym czymś między noga- mi; jednocześnie uświadamiała sobie swoje narastają- ce gwałtownie podniecenie. Poczuła władzę nad cias- nym tyłkiem Eryka. Zapragnęła go zniszczyć. Ze- rżnąć. Kiedy Eryk zobaczył ją w tym przebraniu, prze- raził się. Mała, drobna, z wąskimi biodrami i silnym ciałem na tle jasnej ściany wyglądała jak chłopiec – chłopiec wściekły i zły. Zaraz jednak, po krótkiej chwili paniki, poczuł dobrze znajome ciepło. Pragnął tego chłopca w ciele tej młodej wariatki (czy też od- wrotnie); chciał też zrekompensować jej to, że nie sprostał ostatnim razem. Postanowił dać się przele- cieć: cielesny mandat za niesprawny sprzęt. Kiedy Ewa zaczęła go pieścić, przez głowę przebiegały mu miliony nieskładnych myśli, gubił się w nieznanych sobie wcześniej zawiesistych labiryntach własnej pa- mięci (pamięci?). Przerażały go fragmenty wyświetla- nej pod powiekami wizji. Czy to rzeczywiście były jego własne pragnie- nia, czy też może zaczerpnął je od kogoś innego (naj- pewniej od jakiejś kobiety)? Czy to nie do takiego sta- nu i odczuć zawsze tęsknił, nie mając pojęcia, że wra- żenie pojawiającego się w ciele rytmicznego wypeł- nienia może być tak przyjemne? Na początku było trudno. Jakby pozbywała się własnego dziewictwa. Dziewica zabawiająca się ro- giem własnej obfitości? Tak to szło? Z każdym centy- metrem fałszywego fiuta znikającego powoli w opor- nym tyłku Eryka ulatywało z niej poczucie uciemięże- nia, upupienia, ukobiecenia. Na myśl, że można mieć fiuta, z którego wytryska białawe ludzkie zarzewie, ogarnęła ją błogość taka sama jak wtedy, kiedy karmi- ła piersią najpierw jednego, a potem drugiego syna: wizja wypływania z ciała życiodajnych substancji sprawiła, że poczuła się jak Bóg Stwórca. Och, gdyby mieć coś takiego! Nawet nie zauważyła, kiedy zniknę- ła w Eryku do końca, dotykając wygolonym łonem jego rozwartych pośladków. Dosunęła, pchnęła głę- biej, aż jęknął. Być może z bólu. Nie moja sprawa, myślała, jestem tu po to, żeby robić doświadczenia na sobie samej. Jeszcze głębiej. A potem wyjmujemy go do końca, aż po sam czubek, by zaraz pchnąć gwał- townie jednym, szybkim ruchem bioder. Z górkiii na pazurkiiii... I jeszcze raz, i jeszcze, proszę państwa, proszę zobaczyć, jak świetnie radzi sobie nasza boha- terka, jak szybko nauczyła się pieprzyć ładnie i skład- nie! Wcześniej Eryk wiele razy się zastanawiał, czy kiedy mężczyzna posuwa mężczyznę, ten posuwany też może mieć orgazm? Erekcję? Odnalazł właśnie odpowiedź na te pytania. Działo się z nim coś prze- dziwnego, coś, co wymyka się nazywaniu. Kiedyś mówiono: rozkosz, ale to dziś chyba niemodne słowo, passé: rozkosz starodawna. Tylko czy jest się czemu dziwić? Czy facet może przeżywać rozkosz, posuwa- ny w tyłek przez kobietę w wieku swojej córki? Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Erekcja wróciła do Eryka dopiero kilka ładnych tygodni później; być może były to nawet dwa miesią- ce. W sumie jakieś dziesięć sesji: on, ona i gadżety seksualne. Ewa nigdy nie czekała, aż Eryk zapyta, co ma zrobić tym razem. Już w drzwiach hotelowego po- koju (zawsze prosili o ten najwyżej od strony drogi, chcieli, żeby hałas jadących samochodów zagłuszał ich miłosne dźwięki) oznajmiała mu, co dziś – jakby on był kelnerem, a ona wymagającą i bardzo się gdzieś spieszącą rozkapryszoną damą. Dziś mnie zwiążesz i będziesz lizał moją łechtaczkę tak wolno, jak to tylko możliwe. Albo: chcę dziś w dwie dziurki naraz. Chcę zobaczyć, ile twoich palców zmieszczę w ustach. Jak głębokie mam gardło. Eryk nie przyznał się, że i on wielu rzeczy do- świadcza przy niej (głównie jednak w niej i na niej, i pod nią) po raz pierwszy w życiu. Wiedział, że to nie ma znaczenia. Nie on tu jest ważny, lecz ona. Czuł wdzięczność wobec losu, że jeszcze trafił mu się w życiu taki bonus: kochanka, o jakiej marzą wszyscy mężczyźni (tylko nie wszyscy się do tego przyznają) – wyuzdana, zdeterminowana, wyrachowana kobieta o świetnym ciele i dużej inteligencji. Z radością reali- zował wytwory jej głodnej wyobraźni, stawał się po- słusznym narzędziem, ludzkim wibratorem. Jej głód wszelkiej maści doznań sprawiał, że czasem brakowa- ło mu tchu. Nawet nie zauważył, kiedy się zakochał. Ewa stwarzała się sama, od nowa, obalając na zawsze mit o tym, że wycięto ją z żebra jakiegoś faga- sa. Po ośmiu miesiącach wydawało jej się, że o róż- nych gatunkach, smakach i zapachach seksu wie wszystko. Odkryła, że nie lubi bólu, ale podnieca ją odrobina wyrachowanego upokorzenia. Oczywiście to ona musiała wszystko kontrolować: Eryk lekko ją przyduszał, kiedy nowo odzyskanym kutasem ryt- micznie ją posuwał, ale robił to tylko dlatego, że mu kazała. Mówił do niej „ty dziwko”, bo tego właśnie sobie życzyła. Udawał jaśnie pana, któremu lubieżna pokojówka przyniosła do łóżka śniadanie, bo tak wła- śnie wyglądał scenariusz tego spotkania. Te męskie buty, a właściwie ich długi, wąski czubek – to był pomysł spontaniczny. Olśnienie spły- nęło na nią w sklepie z butami. Najpierw podnieciła się sama sobą, wyobrażając sobie siebie w butach z wysoką cholewą, w pończochach, w futrze, z pej- czem w dłoni (Leopold von Sacher-Masoch byłby za- chwycony). Jak z długiej lufki popala opium, a przy- najmniej haszysz. Leży w haremie na zaściełanej po- duszkami podłodze, z rozrzuconymi szeroko nogami, obnażając lśniącą, purpurową cipkę (miałaby lśnić w świetle płomienia świecy), a on podchodzi do niej, ubrany w garnitur i śnieżnobiałą koszulę (ma też laskę z lśniącą gałką, w ogóle wygląda jak amerykański gangster z lat dwudziestych)... i jej wzrok padł na buty: te buty. Wieczorem, otulona lisem, którego pożyczyła, nie pytając, od matki, szeroko rozłożyła przed Ery- kiem nogi. Czuła się jak bohaterka opowiadania Anaïs Nin. Och, tak, żeby sobie mógł wszystko obejrzeć. Dokładnie. Nie pozwoliła mu się dotykać, nie mógł się rozebrać. Miał stać i patrzeć. Bez ruchu. Powoli wkładała i wyjmowała z siebie wibra- tor. Tak jak na filmach porno. Poczuła jednak, że nie sprawia jej to zbyt wielkiej przyjemności. Lepiej było, kiedy przedmiot lekko tylko wsuwał się do jej wnę- trza, a potem równie nieznacznie wysuwał – samo drżenie wystarczało, żeby doprowadzić ją do wrzenia. Palcem wskazującym prawej dłoni gładziła łechtacz- kę. Jeszcze chwila, a znajdzie się na granicy orgazmu, na skraju przepaści, pomiędzy życiem a śmiercią, tuż przy źródle, z którego wysącza się szaleństwo. – Chcę, żebyś wypieprzył mnie butem. Nie, nie zdejmuj go! Skóra na bucie była zaskakująco mokra, a gra- nica wilgoci sięgała zaskakująco wysoko, prawie do połowy jego długości. Ewa wpatrywała się w nią z za- chwytem. Czuła, że jeszcze chwila, a zacznie ją lizać, ssać i całować. Poszukała w torebce długopisu i za- znaczyła na bucie wyraźną kreskę. – Będę je nosił do końca życia. – Eryk czuł się jak ktoś, kto właśnie umknął trąbie powietrznej. Tymczasem Tomasz po cichu paktował ze swo- im diabłem. Diabłem wcielonym, który wcielił się w niego, kiedy przed laty zaplamił po raz pierwszy młodzieńczą nocną i wstydliwą polucją pościel w drobne, błękitne kwiatuszki. (Do dziś, kiedy ma wytrysk, pod powiekami wyświetla mu się tamten wzór). Od tamtej pory czuł podniecenie przy różnych okazjach. Paradoks Tomasza: kobiety brzydziły go, kojarząc mu się z rzeźnią, a jednocześnie chciał wty- kać w nie palce, zagłębiać się w ich tajemnicze pęk- nięcie u dołu. Podniecały go zwłaszcza dojrzałe panie w spódnicach. (Kiedy był blisko nich, wiedział, że ich pęknięcia są blisko, łatwo dostępne, wystarczy pod- nieść do góry najczęściej twardy, sztuczny materiał ich sukienek, pamiętający świetne czasy Edwarda Gierka, i już – ciepłe, miękkie i wilgotne wnętrza ich pęknięć zapraszają jego palce, wnika w nie, wślizguje się...) Kiedy odkrył internet, poczuł się jak Vasco da Gama. Wszystkie milfetki świata należały do niego. Potem było jeszcze bardziej, mocniej, głębiej. Judy is an anal animal!
Tight ass and big tits!
Teen Brazilian anal beast!
Adrianne Jacobs takes a huge cock in ass. It
makes your cock bigger!
Assploitation!
Drunk girls fucked by old men!
Fair play bukkake!
Zmysły uczyniły z umysłu Tomasza pole har-
ców. Jeśli można nazwać harcami to, co oglądał i co potem wyświetlało mu się pod powiekami (zawsze na tle pościeli w błękitne kwiatuszki). A jego żona, Ewa, czy i ona oglądała takie rze- czy? Czy i ona wkładała w swoje pęknięcie własne palce z delikatnym manikiurem? A potem robiła tymi samymi rękoma synom śniadanie do szkoły, kroiła wyuzdanymi palcami święty chleb? Gładziła synków przed snem po niewinnych główkach? Do tego jej zachowanie, zupełnie inne niż za- zwyczaj. Harda się zrobiła ostatnio, twarda. Dziwne buty zaczęła nosić, kocie. Już o nic nie prosiła, nie ła- siła się, nie ocierała piersiami o jego plecy, kiedy sie- dział przy biurku, pisząc swoje nadzwyczaj-ważne- projekty. Nie pytała go o zdanie. Nawet o pieniądze nie prosiła. Kilka razy zauważył, że patrzy na swoje odbicie w lustrze z dziwnym uwielbieniem. Jakby mu ktoś kobietę podmienił. Najpierw pomyślał sobie, że to jakieś babskie fanaberie. Szalejące hormony. Być może zaczęła już nawet przekwitać, ponoć niektóre tak mają, że wcze- śniej opadają z nich płatki gotowej do rozrodu kobie- cości. Ale to trwało zbyt długo. Zamiast mięknąć, twardniała, tężała w sobie, nie było w niej cienia daw- nej niepewności, lęku. Kiedy miał do niej pretensje, patrzyła mu w oczy bezczelnie. Albo gorzej – patrzyła przez niego, jakby był niewidzialny. Jakby go nie było. A potem było tylko gorzej i gorzej. Zaczęło się chyba od tamtego uderzenia, jakby wymierzony przez niego policzek ciągle rezonował. Któregoś wieczoru znów narzekał, że w jego szafce ze skarpetami jest pełno sierotek: – Dwóch takich samych nie mogę znaleźć, co z ciebie za żona? – wyrzucił jej, a ona, niczym gromo- władny Zeus, uderzyła z wielkim gniewem w stół. – A co, ręce ci do dupy przyrosły? Czy ty pie- rzesz moje rajstopy i układasz je w szufladzie kolora- mi? – Odsuwane z wściekłością krzesło zaszurało po podłodze. – Od dziś dzielimy się obowiązkami, idę do pracy – wysyczała przez zęby i trzasnęła drzwiami. – Właściwie zakładam swój biznes. – Usłyszał jeszcze zza rozedrganych drzwi. – Dziś ty usypiasz dzieci! Ukojona setkami coitusów z Erykiem Ewa po- znała swoje granice, nakarmiła pierwotny głód, stała się kobietą pełną, silną, twardą jak drewno, mocną jak heban, niezłomną jak Agnès Varda, mądrą jak Maria Skłodowska-Curie. Stała teraz blisko źródła i nic nie przykrywało jej widoku świata; na zawsze odrzuciła dyrdymały o kobiecej uległości i słabości. Przez kilka ostatnich miesięcy żywiła się wyłącznie zakazanymi owocami, wręcz żarła je, pozwalając, by boski sok spływał po jej brodzie, piersiach, by płynął w dół, le- pił się do ud. Poznała swoje granice. Niektóre z nich przesunęła. A teraz już droga wolna, moja droga. Zajęła się robieniem biżuterii. Od zawsze lubiła kolory, kształty, łączenie ich ze sobą, tworzenie no- wych rzeczy, nowej rzeczywistości. Zaprojektowane przez nią kolczyki przedstawiały miniaturowe światy: na dwóch centymetrach kwadratowych potrafiła zmie- ścić bukiety kwiatów, maleńkie łóżka, pęki warzyw, plażowiczów, przekroje przez umeblowane mieszka- nia wraz z mieszkańcami, fragmenty łąk, górskie kra- jobrazy, gotowe do skoku dzikie zwierzęta, wszystko. Kiedy pracowała w skupieniu, używając lupy i precy- zyjnych narzędzi, stawała się królową mikrokosmosu. Czuła moc płynącą z jej rąk do wycinków rzeczywi- stości, zaklinanych przez nią w mikroskopijne kształ- ty. Nie myślała wtedy o Eryku, o Tomaszu, o synach. Zastygała nieruchomo, pozwalając, by delikatne uczu- cia i myśli przepływały przez nią jak oceaniczne fale. Zwyczajnie była, pozwalając, by życie przenikało przez nią łagodnie, by przemiany dokonywały się same. Swoje dzieła sprzedawała na pniu, gdzie się tyl- ko dało: na deptaku w centrum miasta, przy przystani, w parku przy wyścigach konnych. Ktoś namówił ją, by skorzystała z dobrodziejstwa internetu. Dotychczas unikała komputera. Kojarzył jej się z plecami męża i złymi emocjami starszego syna, który, kiedy tylko ojciec zwolnił miejsce przy biurku, całymi popołu- dniami strzelał, przerażony, do ociekających jakimś świństwem potworów. Szybko nauczyła się posługiwać laptopem. Była zachwycona. Po kilku tygodniach nie dowierza- ła, że mogła wcześniej żyć bez sieci, tego boskiego połączenia z mózgami innych ludzi. Nawet w spra- wach kulinarnych radziła się wyszukiwarki: wpisywa- ła w odpowiednie okienko nazwy składników, które miała na stanie, a świat odpowiadał jej dziesiątkami przepisów. Sprzedawała tyle kolczyków, że ledwie nadążała z robieniem. Któregoś dnia odkryła, że może sprawdzić, co robiła wcześniej, wracać do stron, które już odwiedza- ła. Zaraz, zaraz, i tych, które odwiedzał Tomasz! Czytała z płonącymi policzkami: Judy is an anal animal! Tight ass and big tits!
Teen Brazilian anal beast!
Adrianne Jacobs takes a huge cock in ass. It
makes your cock bigger!
Assploitation!
Drunk girls assfucked by old men!
Fair play bukkake!
Może więc nie był takim seksualnym półgłów-
kiem, jak myślała dotychczas? Ostatnio nie zauważył nawet, że zlizuje z niej nasienie Eryka, zupełnie nie- czuły na zmiany faktury i zapachu jej ciała. Pieprzyli się coraz rzadziej, karmiąc się pospiesznie obowiąz- kowym, niedzielnym fast foodem małżeńskiej powin- ności. Uuuch, pchał w nią penisa Tomasz, to za nasze- go starszego syna, myślał, i znów pchnięcie biodrami, lędźwie przy lędźwiach, ich skóra jest tępa, a to dla młodszego, niech im będzie na zdrowie, synkom, bo kto jak kto, ale synowie ojca muszą mieć! (Pchnięcie, pchnięcie, pchnięcie, Tomasz sumienne uprawia eins, zwei, drei pod kołdrą z miną, jakby miał się zesrać, jakby ejakulat był czymś, co powstaje w ciężkim zno- ju, w pocie czoła, jak stal w piekle walcowni. Uuuuuch, znów wjazd do ciała żony walcem naoli- wionym jej śluzem, i jeszcze raz, i jeszcze, uuuuch, żyły na szyi mu nabrzmiewają, Tomasz myśli o mil- fetkach, ich miękkich biodrach, ich pęknięciach, które już dawno uczyniły swoją rozrodczą powinność, a wszelkie porody i aborcje mają dawno za sobą, Ewa zaś o nowych kolczykach, które zrobi, a będzie to wi- dok z góry na zmagającą się ze sobą seksualnie parę, uuuuch, uuuuuch, wreszcie jest, żałosny glut grzesz- nie ląduje na jej brzuchu, a powinien w pęknięciu, bo tam można, bo tam legalnie, już po wszystkim, uffff). A teraz okazuje się, że niemal każdej nocy To- masz penetruje oczami inne kobiety, szczególnie lu- bując się w tych dojrzałych. Ewa oglądała filmy, które wcześniej oglądał jej mąż, i czuła, że gorąco napływa jej na policzki. Przez głowę galopowały jej dziesiątki myśli. Bała się. Do tej chwili wydawało jej się, że zna Tomasza, że jest nudny, przewidywalny, pozbawiony polotu: zwykły, przeciętny, dobroduszny młot, złamas wkraczający powoli w kryzys wieku średniego, tępa- wy jełop, ofiara patriarchalnego wychowania, usiłują- cy się dopasować do swoich wyobrażeń o własnym maczyzmie żałosny, łysiejący grubasek o twarzy bul- doga. Ostatnio coraz częściej patrzyła na niego kry- tycznie, jakby właśnie zdjęła okulary, przez które oglądała świat na różowo. Pozbyła się złudzeń i takim właśnie go widziała: budzącym litość, biednym i głu- pim. Ale teraz... zrozumiała, że Tomasz musi mieć w sobie drugie dno. Albo jeszcze jednego Tomasza, który od spodu puka w dno, krzycząc: wyciągnijcie mnie stąd, wyciągnijcie! Wypuśćcie mnie! I ta jego zdumiewająca afirmacja dziur w dupie rozmaitych rozłożystych, podstarzałych piękności... Ewa postanowiła przejść tę samą drogę, co Tomasz. Wędrowała tymi samymi ścieżkami, z uwagą śledząc spazmatyczne ruchy na ekranie komputera: systematycznie, film po filmie. Tomasz robił to z nimi, z ciasnymi Brazylijkami, gorącymi Mulatkami i Azjatkami (miały zaskakująco proste włosy łonowe), wrzeszczącymi Chinkami, w wyobraźni wciskał kuta- sa w ich oporne tyłki, a w nią nie chciał! Jej unikał, od niej się odcinał, ograniczając się do coniedzielnego, nużącego rytuału. Jej propozycję, żeby tam, z tyłu, skwitował bolesnym policzkiem, a teraz... sam... Kiedy o tym myślała, czuła duszności. I coś jeszcze: zazdrość. Zwierzęcą, pierwotną zazdrość, wściekłość do szpiku kości. Gdyby tamte były z krwi i kości, a nie z pikseli, zagryzłaby je, wytargała za kłaki! Suki, sprzedajne dziwki! Wodzą na pokuszenie cudzych mężów, pozbawione wstydu lafiryndy! Co dalej, co dalej, zastanawiała się gorączko- wo, skręcając cienki drut małymi kombinerkami, któ- re wyglądały jak zabawka dla dzieci. Jeszcze nie mia- ła pomysłu, co zrobi z miękkiej, mosiężnej materii. Co dalej? Eryk nie był już dla niej tak ważny jak jesz- cze kilka miesięcy wcześniej. Tu też różowa zasłona spadła jej z powiek: coraz częściej widziała go takim, jaki był. A był stary jak jej ojciec, smutny do szpiku kości jak ona sama i przestraszony jak wszyscy lu- dzie, których znała. Jego życiowa mądrość i doświad- czenie, ubrane w piękny i szlachetny język, w którym nazywał świat, były tylko pokrywką, pod którą ukry- wał jątrzące się rany. Coraz śmielej zaglądała pod bandaże jego nienagannych ubrań, zawsze skrzętnie wyprasowanych przez żonę. Kolejne złudzenia odpa- dały z niej jak stary tynk, plaster po plastrze; sypały się w jej myślach białe, luźne kawałki zjełczałej mate- rii. Już nie potrafiła utkać z niej niczego mocnego. Pewnego dnia zrozumiała, że Eryk był dla niej masztem, którego się uchwyciła, kiedy jej życie za- częło przypominać rozszalały podczas sztormu ocean, a jej małej szalupie poważnie groziło zatonięcie (na pokładzie byli we troje: ona i jej dwóch małych sy- nów). Teraz, kiedy morze się uspokoiło, kiedy dotarła do sterów, mocno dosiadając swojego życia, olśniło ją, że Eryk był masztem krzywym, kruchym. Właści- wie nie był chyba nawet masztem, lecz bluszczem, który ją oplatał, podstępnym saprofitem żerującym na jej nieszczęściu. Żadnym tam tęczowym mostem do krainy szczęścia, żadnym romantycznym kochankiem, żadnym dębem, o który można się oprzeć w chwilach zwątpień, znużeń, zmęczeń. Olśniło ją, że był taki sam jak wszyscy inni mężczyźni, których znała (a ona była taką samą kobietą, jak wszystkie inne, które w życiu spotkała). Omamiona wizją miłości w gondo- lach Wenecji, gdzie pachnie różami, a nie ściekami, miłości na miękkim leśnym runie bez plujących pie- kącym kwasem mrówek, pośród zbóż, które nie kłują w kark, na plażach z piaskiem, który nie wchodzi w tyłek, jeszcze do niedawna wierzyła, że i ją spotka książkowo-filmowa miłość. Zauważyła, że drucik w jej rękach sam skręcił się w kształt nurka z rurką w ustach. Jej własne dłonie przekazały jej wiadomość od podświadomości: ode- tchnij, kobieto, bo choć jesteś jeszcze pod wodą, mo- żesz oddychać. Oddychaj, oddychaj głęboko, przeponą. Eryk nie był wcale taki głupi. Czasem pozwalał sobie czuć i wiedział, że jego czas się kończy. Nie wi- dział już w oczach Ewy zachwytu. Wykorzystała go do cna, do ostatniej kropli krwi i nasienia, zrealizowa- ła wszystkie pomysły, fantazje, zboczenia, zbłądzenia. Nie pomagało, że na spotkania ciągle przychodził w tych właśnie butach, w butach będących świadkiem ich lepkiej tajemnicy, wspomnieniem tamtego wie- czoru, kiedy rył w niej, poddając się wszechogarniają- cemu poczuciu władzy nad kobietą, niczym gestapo- wiec zatykając butem jej życiodajną dziurę. Wiedział, że to koniec. Miał jeszcze dostęp do jej ciała, ale połą- czenie z jej duszą zanikło, zagubiło się. Jakby od nie- go odpłynęła. Odpłynęła na zawsze. Ewa odpłynęła od Eryka do rodzinnego portu na swoim nowym solidnym kutrze, pełnym skarbów nie do końca znanych nawet jej samej. Zrozumiała, że jest kapitanem. Wszechmocnym konkwistadorem, który może sięgać po wszystko, czego zapragnie. Przez czas romansu nauczyła się własnoręcznie lepić swój los, uniezależniła się od wszystkich mężczyzn świata. Zrozumiała, że Eryk był restauracją napotkaną przy drodze, kiedy kilka miesięcy wcześniej błądziła głodna, zziębnięta i smutna do szpiku kości. Chciała się szybko najeść, wierząc, że głód, który czuje, da się zaspokoić ukradkowym jedzeniem, kulinarnymi eks- perymentami kuchni fusion. Jadła, jadła, z Erykiem, pod Erykiem, na Eryku i z Eryka, ale czuła się syta tylko przez chwilę. Kiedy po ucztach wracała do męża, głód wracał ze zdwojoną siłą. Tylko ona sama mogła siebie nakarmić. Któregoś wieczoru, a było to w niedzielę, we- szła do sypialni i bez słowa włożyła sobie mężowskie- go kutasa po samo gardło. Zerżnęła go ustami, aż ję- czał. Och, kochaneńki, myślała, ruszając rytmicznie głową, żadne milfetki nie będą cię podniecać, pozbądź się na zawsze marzeń o pani z twojej ulubionej pie- karni, o jej galaretowatych cyckach, zawsze gotowych na nowe spojrzenia klientów, zawsze przyprószonych mąką, zapomnij o miękkiej, biodrzastej fryzjerce, któ- rej fartuch na pewno wąchasz w poszukiwaniu słodka- wej woni cipki, kiedy cię strzyże co miesiąc, teraz mnie przelecisz tak, jak będę chciała, jak ci podyktu- ję! A potem zapomnisz o nich na zawsze, na zawsze! Ewa sama nadziała się na męża. Oto wolność wiodąca lud na barykady, oto jutrzenka zwycięstwa! Sięgaj, Ewo, po to, co ci się należy! Tomasz patrzył na żonę z niedowierzaniem. Była spełnieniem marzeń jego ciemnej strony, tym, czego chciał, jednocześnie tego nienawidząc, walcząc z tym uładzoną moralnością wytworzoną na przestrze- ni wieków przez chrześcijańską kulturę europejską. Och, dźgały go w mózg jakieś oderwane strzępy lim- bicznych doznań. Och, mam cię, samico, och, mam twój odbyt, och, zatkam to, co z ciebie wychodzi, ooooch, całą twoją zasraną twórczość, ooooch, odbyt, och, byt i przebyt, nieeeeeeebyyyyyyt! Czy potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie? Zobaczymy. Juhasie, czy ci nie żal?
Mam czterdzieści lat. Uczę nurkowania. Cza-
sem pracuję gdzieś na wyspach Pacyfiku, czasem od- poczywam w swoim małym mieszkaniu z widokiem na supermarket. Latam samolotami po świecie to tu, to tam. Nie zapuszczam nigdy głębiej korzeni. Dlate- go że życie jest kosmicznym żartem, a ja mam poczu- cie humoru. Dlatego że walczę z rządzącym ludzkim losem prawem habituacji. Pracuję, kiedy chcę, z kim chcę i gdzie chcę. Nie mam męża, dzieci, psa, kota. Nikogo. Kiedyś było inaczej. Miałam mężczyznę, z któ- rym chciałam się zestarzeć, i kota, którego ciepło lu- biłam czuć na kolanach, zwłaszcza w zimowe wieczo- ry. Którejś nocy mniej więcej piętnaście lat temu obu- dziłam się przerażona, wytrącona z poczucia bezpie- czeństwa, zlana potem. Dusiłam się. Zrozumiałam w jednej chwili, że zgodziłam się na życie według schematu, a to nie mój schemat. Poczułam, że muszę być wolna, nieskrępowana żadnymi relacjami, zobo- wiązaniami, porami karmienia kota. Od tamtej nocy każdego dnia powtarzałam sobie: chcę być wolna, wolna, wolna. Wkrótce narzeczony odszedł do innej, a kot zdechł. Wszystko nagle, z dnia na dzień, bez za- powiedzi. Zrozumiałam, że mam ogromną moc, bo moje myśli kształtują rzeczywistość. Dostałam to, czego chciałam, ale podano mi to w dość brutalny sposób. Od tamtej pory jestem wolna, ale i ostrożna. Uważaj, o czym marzysz, mawiają mądrzy lu- dzie. Uważam. Naturalnym następstwem mojej życiowej filo- zofii jest miewanie różnych mężczyzn: miewam ich, ale nigdy ich nie mam. Nawet jeśli nasza relacja jest bliższa, pomieszkują u mnie, nigdy nie mieszkają. By- wają, nigdy nie są. Jakbym żyła w czasie niedokona- nym. Być może żyję? Muszę to przemyśleć. Wolę młodszych. Młodsi są słodsi. Z młodymi pasujemy do siebie jak dwie rękawiczki z tej samej pary. Dlaczego młodsi? Powodów jest wiele. Po pierwsze: ciało. Ciało chłopca jest piękne, tak jak moje ciało. Jędrne, silne, pełne sił witalnych, głodne seksu. Później, kiedy chłopcy zmieniają się w mężczyzn, ich ciała robią się najczęściej smutne, zwiotczałe, pęcznieją brzuchami, straszą niekomplet- nym uzębieniem, łysieniem, siwieniem. Chorują. Poza tym penisy mężczyzn nie mają tej siły, co ciągle nie- nasycone penisy chłopców, ciekawe wszystkiego, go- towe do kolejnych wyzwań, kolejnych igraszek, zma- gań. Po drugie: dusza. Mężczyźni są skostniali w swoich poglądach i przekonani o własnej nieomyl- ności. Im dłużej żyją w patriarchalnym społeczeń- stwie, tym mniej są otwarci na to, co na zewnątrz. Przecież wiedzą już wszystko, prawda? W łóżku taki bierze cię pod siebie i raz-dwa, rób to, rób tamto, wy- pnij się, rozłóż nogi, dobrze ci, dobrze ci było, maleń- ka? Nie czują, nie słuchają, nie patrzą, a jeśli patrzą, to tylko po to, żeby się w tobie przejrzeć. Żeby zoba- czyć, że jeszcze ktoś może ich pokochać, pragnąć, po- dziwiać mimo łysienia, siwienia, wybrzuszeń i dziur. A chłopiec jest jeszcze miękki. Uczy się chęt- nie, ma w sobie pokorę. Daje się poprowadzić tam, gdzie chcesz. Jest ciekawy i otwarty na nowe dozna- nia. Ciągle głodny. Do tego przekonany, że wszystko, co najlepsze, jeszcze przed nim. To ogromna siła na- pędowa. Kiedy mężczyzna zaczyna myśleć, że wszystko już za nim, staje się impotentem. Z takimi nie chcę mieć nic wspólnego. Nie chcę idealizować ani generalizować, zależy mi tylko na śmiechu, chcę się śmiać do rozpuku, do bólu przepony. Są wspaniali, otwarci i gorący męż- czyźni i chłopcy zupełnie do niczego. Wiem, bo było ich wielu, jednych i drugich. Zbliżałam się do nich i pozwalałam im się zbliżyć, wąchałam ich, smakowa- łam, wpuszczałam ich do mojego wnętrza, za każdym razem z nadzieją na wspólną nirwanę. Miałam wielu młodych, soczystych i chętnych, i wielu dojrzałych, mądrych i spokojnych. Wielu było jednorazowych, do niczego. Nie ma o czym mówić. Kilku szczególnie za- padło mi w pamięć. Zwłaszcza jeden. Gdyby nie to, że znałam go naprawdę, w życiu nie uwierzyłabym, że ktoś taki może istnieć gdziekolwiek indziej niż na kartkach książek, na filmowej taśmie lub po prostu – w ludzkiej wyobraźni. Dlatego chcę o nim powie- dzieć. Jak już mówiłam, życie to kosmiczny żart. Pośmiejmy się więc razem, bo jest z czego. Poznałam go na miejskim kąpielisku, gdzie lu- bię spędzać czas, grzejąc się popołudniami w słońcu. Zwróciłam na niego uwagę, bo był piękny, przepięk- ny, panie i panowie, oto grecki bóg, który zstąpił z Olimpu na ziemię! Przyglądałam się spod ciemnych okularów grze jego mięśni, gładkiej skórze, szlachet- nym rysom. Był dokładnie taki, jak lubię: wysoki, muskularny, z pośladkami szermierza, szerokimi ra- mionami i wyraźną linią mięśni brzucha. Mocne nogi, silne uda. Kępa ciemnych włosów na klatce piersio- wej. Ciemny zarost na twarzy, wystające kości policz- kowe, grube brwi i to właśnie spojrzenie, które lubię najbardziej. Spojrzenie, które mówi: wiem, czego chcę. Góra dwadzieścia pięć lat. Palce lizać. Szybko dał mi do zrozumienia, że chce mnie. Ludzie nie wiedzą, że tak wiele można powiedzieć bez słów. On wiedział, wiedział bardzo dobrze. Kiedy do mnie podszedł, bez słowa zrobiłam mu miejsce na ręczniku. Usiadł pewnie, jakbym była jego starą zna- jomą. – Jestem Maciej. Pani pozwoli, że zgadnę jej imię? Marlena? Marilyn? A może Rita? – Zaglądał mi w twarz, jakby tam miał znaleźć odpowiedź. – Marilyn... Marilyn Manson. – Zaśmiałam się ze swojego żartu. – Na śniadania jadam niemowlęta, a na kolacje młodych chłopców. I tak to się zaczęło. Maciej był góralem z krwi i kości, a jego piękne ciało zapewne ukształtowała ciężka praca gdzieś pośród okrutnie pięknych gór. Być może pasał owce, mój jędrny juhas, nigdy o nic nie pytałam. Wolałam idealizować jego przeszłość, umieszczać jego boskie ciało w scenerii rozmaitych landszafcików pełnych soczyście zielonych hal, ośnie- żonych szczytów, kozic, owiec, głazów narzutowych i rzewnych góralskich pieśni. Na pewno nie zmagał się z żelastwem cuchnących sterydami siłowni, na pewno nie szprycował się żadnym świństwem, żeby zwiększyć masę. Gęsta masa jego ciała, jego mocna tkanka powstała ze zdrowej żywności, owczych, miękkich, solankowych serów, świeżego powietrza, odżywczych warzyw wyhodowanych w pocie czoła na nieurodzajnej ziemi przez jego przodków; wzmoc- niły ją ciężka fizyczna praca i hart ducha odziedziczo- ny po hardych antenatach. Zapewne powiła go żylasta kobieta, która zaraz po porodzie, by uczcić cud wyda- nia na świat kolejnego syna, upiekła dla wszystkich placek z jagodami, zebranymi własnoręcznie poprzed- niego dnia. A nazajutrz pewnie wzięła synka, siódme- go z miotu, i poszła z nim plewić buraki, kładąc go pośród równych grządek... Co robił potem, kiedy już urósł? I tu musiałam się domyślać. Michał wolał mówić o mnie, o wspania- łych przymiotach mojego ciała i ducha. Mile łechtał moje poczucie własnej wartości. Prowadził ze mną różne psychologiczne gry zupełnie nieświadomy, że znam ich zasady. Udawałam, że podążam za nim cał- kiem bezwolnie, ot, głupia gąska, gę, gę, gę! W myślach wciąż mnożyłam scenariusze jego przeszłości. Im częściej pytałam, tym bardziej się w sobie zamykał. Znikał bez słowa albo tylko rzuca- jąc półgębkiem, że musi w góry, do swoich. Czyżby wzywał go zew natury, dusiły go w mieście spaliny i wyziewy z grubych kominów elektrociepłowni? A może musiał przeprowadzać gdzieś swoje owce, na świeżą trawę, w bezpieczne miejsce wolne od wilczych watah? Wracał do mnie zawsze autostopem, bo nigdy nie było go stać na bilet. Z czego żył – tego też nie wiedziałam. Zziębnięty i brudny od błota z poboczy dróg całego kraju potrafił zasypiać na mojej wycie- raczce, bo, jak mawiał, nie chciał mnie budzić w środ- ku nocy. Aj waj! Księżniczka śpi, więc śmierdzący owczym runem juhas nie będzie przerywał jej słod- kich, różowych, książęcych snów! Kiedy było ciepło, sypiał na ławce na podwórku przed moją kamienicą. Pełna ostentacja. Godziłam się na te gry, bardzo ciekawa, jaki będzie ich ciąg dalszy. Karmiłam go, kiedy u mnie bywał, sypialiśmy w jednym łóżku, przytuleni jak dzieci. Ciągle czeka- łam, kiedy ofiaruje mi na pożarcie swoje ciało, za- miast na tacy podane na skołtunionym, mokrym od potu prześcieradle. Przez sen czułam jego potężną erekcję, ale on nieustannie powtarzał mi, że jeszcze nie czas, jeszcze nie. Wszystko w swoim czasie. Czas, ów bliżej nieokreślony strażnik jego chuci, nie pozwa- lał nam na zbliżenia, i już, żadnych dyskusji. Chwilami miałam wrażenie, że zamiast się ze mną kochać, woli się do mnie modlić. Patrzeć w moje oczy wzrokiem cielaka, pełnym nieuzasadnionego uwielbienia i nabożnej, idiotycznej czci. Głaskać mnie po włosach, jakby były świętym całunem, a nie zwy- kłymi włosami. Raz, jedyny raz pozwolił sobie na to, żeby odsłonić moje piersi. Najpierw patrzył na nie do- brą godzinę (aż żałowałam, że nie mierzę czasu do- kładnie), ślizgając się po nich wzrokiem niewidome- go, któremu święty obraz nagle wrócił wzrok; potem zaczął dotykać ich czubkami palców – jakby bał się, że wybuchną, czy co? A ja? Owszem, byłam bliska wybuchu. Chciałam go wreszcie posiąść, podniecona tą niezwykłą grą wstęp- ną, tym czekaniem, mnożeniem potencjalności, wę- drówkami po labiryntach domysłów, po górskich bez- drożach, po wspólnym pasaniu owiec... Och, mój ty Minotaurze, zjedz wreszcie swoją dziewicę, proszę bardzo, jest przygotowana – w sosie własnym, leży już przed tobą zawinięta w całun pościeli! Zniecierpli- wiona dziwacznymi ceregielami chwyciłam jego dłoń i zaprowadziłam ją tam, gdzie zaczynałam się goto- wać. Odskoczył jak oparzony, jakby moje łono było trującą rośliną, parzącym gejzerem, pochłaniającą ma- terię śmiercionośną czarną dziurą. W ogromnym po- śpiechu ubierał się, plątał w nogawkach, w rękawach, mylił guziki koszuli. Na jego pięknej twarzy malowa- ło się przerażenie. O nic nie pytałam. Wiedziałam, że i tak nie odpowie. Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Miałam przeczucie, że nieprędko go zobaczę. Nie, nie byłam w nim zakochana. W tak zwa- nym międzyczasie miewałam innych chłopców. O, ten na przykład jest ciekawy: miałam – czy też raczej miewałam – pewnego dziwaka z zespołem Aspergera, z którym można się było dogadać tylko przez komuni- kator internetowy, bo tak działał jego mózg – w obec- ności innych ludzi milczał jak zaklęty, gubiąc się w niezrozumiałym dla niego gąszczu znaczeń zmian tonacji, mowy mimiki i ciała. Nie potrafił czytać in- nych znaków niż napisane słowa; najlepiej radził so- bie z cyframi. Kiedy się spotykaliśmy, milczał. On na- wet nie patrzył z uwielbieniem, bo nie umiał. Czło- wiek kloc, nieruchomy i nieprzenikniony jak kawał drzewa, jak manekin. Spędzałam z nim czas, bo bar- dzo mnie ciekawił. Czy ktoś taki jak on potrafi prze- żyć orgazm, doznać rozkoszy? A jeśli tak, to czy krzyczy z emocji, czy podczas seksu wyraz jego nie- ruchomej twarzy zmienia się, czy nie? Mimo znieruchomienia lubiłam jego towarzy- stwo. Odpoczywałam przy nim od szaleństwa Juhasa. W Herr Aspergerze wszystko było przewidywalne, wszystkie reakcje znane, żadnych zaskoczeń, zdzi- wień, odchyleń od normy. Bo czego można się spo- dziewać po manekinie? Ano, niczego. Był, milczący jak dąb, po prostu był. Trochę jak dmuchana lala, jak ciepła dmuchana lala. Kiedy w końcu wylądowaliśmy z Aspergerem w moim łóżku, a raczej na moim wielkim materacu, byłam mile zaskoczona jego umiejętnościami, a wła- ściwie umiejętnością wsłuchiwania się w moje ciało. Szybko i chętnie się uczył. Podążał za mną posłusz- nie, nie roszcząc sobie prawa do przywództwa. Umiał dawać, a i brał pięknie, jakby na chwilę umykał swo- jej chorobie. Być może dlatego, że podczas miłości zagłębiał się w siebie, docierając do gadziej, prehisto- rycznej części swojego jestestwa, niezaanektowanej przez swą osobliwą przypadłość? Kołysaliśmy się ra- zem powoli, doskonale zsynchronizowani, zatopieni w siebie, pogrążeni w swoich ciałach, skupieni. Do- brze mi było z Herr Aspergerem. Ale w końcu poznał jakąś dziewczynę, podob- no bardzo majętną, opływającą w złoto niczym baro- kowe putto. Widziałam ją, pokazywał mi zdjęcie. Wo- ziła swój miękki, barokowy tyłek luksusowym samo- chodem, który otrzymała od tatusia w nagrodę za to, że dostała się na studia. Cyfry, jakimi określała swój majątek, przemówiły do mojego chłopca. Najwyraź- niej też to, czego go nauczyłam, zrobiło wrażenie na niej. Dobra robota, mogę sobie podać rękę. Któregoś dnia powiedział, że to nasz ostatni raz. No to idź, kochaneńki, w szeroki świat i niech dobre wiatry wieją w twoje dziwne żagle. Juhasa nie było może dwa miesiące. Prawie o nim zapomniałam, od czasu do czasu tylko się za- stanawiając, co mogło być przyczyną jego rejterady. Mężczyźni i chłopcy często opierają poczucie własnej wartości na penisach, jakby były laskami, którymi muszą się wspomagać, idąc przez życie. Znałam ta- kich, którzy cierpieli przez swoje trzycentymetrowe we wzwodzie penisy, i takich, którzy miękli w naj- mniej odpowiednich momentach, nie umiejąc niczym wytłumaczyć swojej niedyspozycji. Rozumiałam ich wstyd i cierpienie. Gdyby o to chodziło, zagadkowe zachowania Juhasa byłyby łatwe do wyjaśnienia – ucieka ode mnie, bo penis to, penis tamto. Ale nie, jego laska działała jak należy. Przecież podczas naszych brater- sko-siostrzanych nocy czułam, jak kłuł mnie w uda, w pośladki. Wszystko działało jak trzeba. Więc? Wyjaśnienie okazało się zdumiewające. Poznajcie Marię, malarkę. Na pewno widzieli- ście jej obrazy, wszędzie ich pełno, można nawet po- wiedzieć, że Maria stała się ikoną współczesnego ma- larstwa. Poznajcie też Julię, słynną psycholog, która wysącza swoje dobre rady na łamy różnych gazet. A to Ela, skandalizująca pisarka, którą brukowce lubią sobie wycierać gęby. Kogo my tam jeszcze mamy? A, jest i Lena, graficzka, o którą biją się różne firmy o obco brzmiących nazwach, i Kasia, bardzo ważna pani dyrektor. Może jeszcze warto poznać Martę, le- karkę, do której nie sposób się dostać z wyprzedze- niem krótszym niż miesiąc, tak wielką popularnością cieszy się jej gabinet. Wszystkie te kobiety, piękne czterdziestoletnie, poznały mojego Juhasa, a właściwie – to on je poznał. Jak? Potęga internetu! Kiedy Juhas u mnie pomiesz- kiwał, korzystał z mojego laptopa. Tam znalazł je wszystkie, wszystkie moje przyjaciółki i klientki, któ- re przychodziły do mnie na lekcje nurkowania. Sta- rannie wyłuskał ich adresy spośród innych adresów, a potem dopadł je, omotał, tak samo jak mnie. Kochał je oczami, dłońmi, pieścił ich miłość własną, prawił wyszukane komplementy w stylu włosko-francuskim. Kiedy znikał, bywał u nich. Raz tu, raz tam. Czasem któraś z pań płaciła mu za hotel. Pewnie ciągle czeka- ły, aż nadejdzie ten dzień, kiedy słowo stanie się cia- łem i jego ciała jamiste napełnią się krwią i wypełnią ich wnętrze, karmiąc ich skrywane przed całym świa- tem żądze! Żadna z nas nie mówiła innym, że ma młodego kochasia (in spe). Przede wszystkim, to wstyd, taka jest przynajmniej obiegowa opinia. Raz po raz czyta- my o złych, zepsutych i zboczonych nauczycielkach, które uwodzą swoich uczniów, a fuj, wstrętne pedofil- ki! Spadają na nie później straszliwe kary. Lepiej więc nie ryzykować społecznego ukamienowania i nie przyznawać się do pociągu do młodych chłopców. Le- piej ukrywać swoją seksualność, swoje dzikie żądze, i cicho, sza, nikomu ani słowa! Przez to właśnie Ela, Lena, Marta, Julia, Maria i Kasia (i ja, rzecz jasna) musiałyśmy zmagać się z oporną materią Juhasa w sa- motności. Zwołałam u siebie sabat czarownic, licząc na to, że kiedy połączymy siły, uda nam się zrozumieć tego dziwaka, rozwikłać zagadkę jego zniknięć, usta- lić plan, jak go schwytać. Część z nas pałała chęcią zemsty. Maria miała nawet pomysł, żebyśmy go zwabiły w ustronne miej- sce, najlepiej do jakiegoś mrocznego, postindustrial- nego wnętrza, a potem zjadły wspólnie jego mózg srebrnymi łyżeczkami od Villeroy&Boch. Ale ona jest artystką, więc należy jej wybaczyć te krwiożercze wi- zje. Nie powiem, która z nas w Juhasa sporo zain- westowała, ale zdarzył się i taki przypadek. I to wszystko za nic, za nic! Żadnego seksu, nic z tych rzeczy. Żadnej zapłaty. Znów, jak większość kobiet, które znam, dawałyśmy, dawałyśmy, dawałyśmy, nie dostając nic w zamian. Do jasnej cholery, od tego robi się rak piersi! Omotał nas jakiś gnojek, może rzeczy- wiście należało się zemścić? Dość już tego dawania! Przerzucałyśmy się pomysłami, żaden jednak nie wydawał nam się wystarczająco dobry. Dzieliłyśmy się spostrzeżeniami, siedząc na drewnianej podłodze w mojej kuchni. Okazało się, że przyparty do muru, Juhas opowiadał o sobie każdej z osobna po trochu. Z nas wszystkich tylko ja o nic nie pytałam, woląc mnożyć potencjalności i czekając spokojnie na ciąg dalszy, który właśnie nastąpił. Umierałam z ciekawości. Ze strzępów, którymi nas raczył, wynikało, że jego rodzice byli, i owszem, góralami, ale całą swoją energię życiową poświęcili na pędzenie bimbru, czy też raczej, jak to się w górach mówi – okowity. Pili ją cały czas, nie szczędząc synkom wychowawczych ra- zów (Juhas miał braci – ciekawe, czy byli tak samo piękni jak on?). Kiedy którejś grudniowej nocy przed wielu laty ojciec Juhasa zamarzł pijany w śniegowej zaspie, do matki zaczęli przychodzić różni, najczę- ściej pijani i niedomyci mężczyźni, i chędożyli ją gło- śno, nie zważając na obecność małych chłopców. Kie- dy łóżko matki pojękiwało rytmicznie, a zza zasłony dobiegały stęknięcia, rzężenia i inne przerażające, ohydne odgłosy, jedynym ukojeniem Juhasa była Ja- śnie Panienka ze ściany. Obrazek przedstawiał Mary- ję-zawsze-Dziewicę, karmiącą wezbraną od mleka piersią Dzieciątko. – Dobra, kochająca, niepokalana Matka, odpo- wiedzialna i czysta, całkowite przeciwieństwo jego rodzicielki – Julia miała gotową diagnozę. – To dlate- go uwodzi starsze od siebie kobiety, kobiety matki, i ucieka, kiedy ma dojść do zbliżenia. Nie chce kalać ideału. Zwróćcie uwagę, że każda z nas jest silna, albo sławna, albo bogata, albo ma jakąś władzę. Albo nie- złą bazę danych – spojrzała na mnie i zaśmiała się złośliwie. – Założę się, że żeruje na kobietach od wie- lu lat. Żeruje na naszej potrzebie ciągłego potwierdza- nia własnej atrakcyjności! Niczym wampir czerpie z naszej siły, karmimy go, ubieramy, troszczymy się o niego, grzeje się w naszym cieple, ale kiedy ma dojść do seksu, wpada w panikę. Nie chce nas brukać nasieniem, stękaniem, tym całym wkładaniem i wyj- mowaniem... A szkoda! – westchnęła. – Bardzo szko- da. Takie ciało i taki pokręcony umysł. I tyle straconych erekcji, dodałam w myślach. Tyle zmarnowanego nasienia. Tak wiele nadziei, sta- rań, pieszczot, tyle wyobrażeń i gorących, śliskich od potu potencjalności, i nic, nic z tego. – A co z karą? – zapytała ta, która zainwesto- wała w niego niemałą gotówkę. – Może nie musimy zaraz wyżerać mu mózgu, ale... zróbmy coś, koleżan- ki, proszę was. Mam, kurwa mać, serdecznie dość wy- baczania, nadstawiania drugiego policzka czy też dupy! Słyszałyście, że zemsta jest słodka? Wygłosiłam koleżankom prawdę o prawie kar- my. Co robisz innym, wcześniej czy później do ciebie wróci. W fizyce też przecież jest zjawisko homeosta- zy, nieustanne dążenie do wyrównania potencjałów. Oddajemy długi. A naczynia połączone? Ta sama prawda. Wszystko wraca, wyrównuje się. – Ale ja nie chcę, żeby go spotkała kara po śmierci i żeby reinkarnował w – czy ja wiem? – kaba- nosa z dzika, żeby go potem zjadła jakaś dyrektorka – zaoponowała Kasia. – Dla mnie to za mało. Chcę te- raz, teraz chcę zemsty! Pomysłów było wiele. Nakarmić szmaciarza viagrą i dokonać zbiorowego gwałtu. Wkręcić mu w cewkę moczową dwadzieścia pięć centymetrów drutu kolczastego. (O wyżeraniu mózgu srebrnymi ły- żeczkami już było). Wybaczyć mu i puścić wolno. Po- rwać skądś dziecko i mu podrzucić. Pojechać razem do jego matki w góry i narobić mu wstydu w rodzin- nej wsi. Wymyślić jakąś perfidną gierkę i przestraszyć tak, żeby się zesrał. Utopić, wcześniej zalewając beto- nem miskę z jego związanymi powrozem stopami. Upozorować gwałt i wsadzić go do więzienia. Wszystkie pomysły zaczerpnęłyśmy z prasy i telewizji, głównie z amerykańskich filmów klasy B. Ale okazały się dla nas za trudne – a to z powodów technicznych, a to przez wyznawane przez nas zasady moralne. Najłatwiej byłoby wybaczyć, ale to wyjście sa- tysfakcjonowałoby chyba tylko mnie. A ponieważ to moja niefrasobliwość sprawiła, że Juhas modlił się do moich zaprzyjaźnionych klientek, musiałam podpo- rządkować się woli większości. Pomysł był perfidny, ale dość zabawny. Trochę niesmaczny i bardzo ame- rykański. Zadowalał wszystkie panie. Las szumiał pięknie, kojąco. Lena trzymała wy- celowany w Juhasa pistolet-straszak, przerażającą za- bawkę swojego syna. – Uwierzył, baran, że jedziemy na romantyczną wycieczkę pomiętosić się w cieniu pradawnych dę- bów! – Ela zaśmiała się szpetnie. Wyszłyśmy zza drzew. Juhas wyraźnie stracił rezon. Kiedy zobaczył nas w komplecie, był biały jak prześcieradło. Oto my, czarne demony zagłady! Aniołki Char- liego to przy nas pętaki! Mięczaki! Maria wręczyła mu łopatę. – Kopiesz, chłopie! Kopiesz grób! Zadarłeś z niewłaściwymi kobietami, pikusiu! Pot płynął mu po skroniach ciurkiem. Przeraża- jąca zabawa. Nie byłam przekonana, czy zasłużył so- bie na taką karę. Ale kopał dzielnie, z honorem znosząc bezlito- sny wyrok okrutnic. Trwało to długo i mimo swej siły Juhas słabł coraz częściej; pewnie zżerał go strach. Siedziałyśmy blisko, żeby nie uciekł, w milczeniu przyglądając się jego pracy. Julia cały czas celowała w niego ze stra- szaka. – Chcesz się napić kawy przed śmiercią, kłam- liwy pętaku? – Maria odkręciła termos. Juhas przyjął kubek z wdzięcznością. Wodził po nas wzrokiem psa, po kolei prosząc każdą o wyba- wienie. Chciało mi się śmiać, z trudem powstrzyma- łam drżenie kącików ust. – A teraz się tam połóż i zobaczymy, czy do- brze wykopałeś! – Julia wyglądała na naprawdę wściekłą. Machała naganem niczym zawodowiec. Położył się w milczeniu, honorowy chłopak. Nie błagał o litość, nie skomlał. Juhas z krwi i kości, góral co się zowie! Mimo wszystko czułam do niego sympatię. Pewnie dlatego, że się w nim nie zakocha- łam, niczego od niego nie oczekiwałam, nie budowa- łam na nim poczucia własnej wartości: był, to był, a jak nie, to nie, adieu, łaski bez. Jedyne, czego od niego chciałam, to seks. Nie, to nie, łaski bez, myślisz, że jestem Maryją-zawsze-Dziewicą, to sobie myśl, ba- ranie. Ale pozostałe... one cię nie lubią. Narobiłeś głupstw, to leż teraz w grobowej dziurze w samym środku ciemnego lasu! – Drogie panie, nadszedł ten moment – powie- działa Maria uroczystym tonem. – Przygotujmy się! Wrzucałyśmy do grobu różne przedmioty. Je- dyne, co je łączyło, to kolory: najczęściej ognista czerwień lub cukierkowy róż. Czerwone serca z atła- su, czerwone róże, świeczki w kształcie czerwonych serc, kartki z różami, z sercami, czerwone pończochy i różowe gorsety, małe książeczki w różowych okład- kach i tym podobne popularne, kłamliwe romansiki, filmy z adnotacją „komedia romantyczna” i dziesiątki innych kiczowatych dyrdymałów. Wszystkie one sprawiły, że uwierzyłyśmy w romantyczną miłość peł- ną uniesień, miłość w gondoli, na alpejskich szczy- tach, na rautach u ambasadora, miłość od pierwszego wejrzenia, w powolny seks w płatkach róż, w rudego, dzikiego leśniczego, miłość wyznawaną trzynasto- zgłoskowcem, wyśpiewywane pod balkonami serena- dy, w niebezpieczne związki! Nasze symbole i symboliki miłości romantycz- nej lądowały na twarzy i ciele Juhasa. Patrzył na nas z niedowierzaniem szeroko otwartymi oczami. Ani chybi myślał, że jesteśmy nienormalne, szalone, po- kręcone, bo zamiast go zastrzelić, rzucamy w niego pluszowymi misiami. Make love, not war!
A potem zostawiłyśmy go w lesie. Niech sobie
radzi. Na odchodnym Julia rzuciła mu jeszcze, żeby się poddał psychoterapii. Od tamtej pory go już nie widziałam. Uważajcie na niego, siostry! Praga
Rozsiadam się wygodnie w swoim ciele. Jak
dobrze mieć siebie. Tego wieczoru mam ochotę na podróż w głąb. Do Pragi, Paryża, Amsterdamu, Barce- lony. Do Sieny. Wszędzie. (A Tokio, mój Boże, co z Tokio? Dobrze, nie podniecam się tak). Rozluźniam mięśnie jeszcze bardziej, laptop miło grzeje kolana (lepszy od kota). Najpierw ciach. Ciach: nie jestem córką moich rodziców. Ciach: nie jestem niczyją żoną, niczyją matką. Dla nikogo nie pracuję, nie ma mnie w ewidencji Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Ciach. Nie byłam wzorową uczennicą. Ciach. Nie po- siadam żadnych tytułów naukowych. Ciach. Nie przyjmowałam nigdy pierwszej ani żadnej kolejnej komunii świętej. Ciach. Urodziłam się naga i wolna od grzechu pierworodnego. Tu niczego nie tnę. Jestem doskonała i wolna. Bardziej wolna niż ptaki, bo nigdzie nie muszę odlaty- wać na zimę. Nie muszę niczego. Jestem wolna, wol- na, wolna. Teraz jestem już poza czasem i przestrzenią. Pokonuję dystanse szybciej niż światło. To ja, czysta myśl. Zabieram cię ze sobą, chcesz? Nie musisz nic robić. Poczuj się wolny. To wszystko. Wybrałam Pragę. Może ci się to wydać dziwne, że akurat w listopadzie. Lepszy byłby odurzający maj, czerwcowy szczyt formy albo nabrzmiały sierpień. Na pewno łatwiejszy (i, zdaje się, bardziej kiczowaty). Tyle że listopad jest szczery aż do bólu. Nie stroi się w żółte liście, miękki śniegowy puch, pełne obietnic kwiaty. Listopad jest, jaki jest, nie wstydzi się swojej brzydoty i przez trzydzieści dni mówi nam codzien- nie: umrzecie. Przecież zaczyna się we Wszystkich Świętych. Listopad to memento mori. I doskonałe tło dla tego, co się zaraz stanie. Piękny kontrast: wybuch życia na tle zgliszcz. Zaraz odjedzie nasz pociąg. Podróże pociągiem są takie podniecające. Potencjalność zamknięta w bla- szanych skrzynkach na kołach. Ludziom puszczają hamulce, bo wiedzą, że podróż pociągiem zawsze jest jedyna i niepowtarzalna: odsłaniają się, gadają, gadają odważnie. Dziś jednak nie mam ochoty na niczyją obecność. Tylko ty, ja i nasze milczenie. Jedyne, cze- go teraz chcę, to pozwolić, by na siatkówce mojego oka wyświetliły się setki kilometrów nic nieznaczą- cych krajobrazów. Chcę wejść w swoje ciało jeszcze głębiej, niedługo będzie mi bardzo potrzebne. Zamie- rzam je wykorzystać do cna. Do schodzenia niżej potrzebuję ciszy. Nie, nie mam nic do jedzenia. A przynajmniej nic nadzwyczajnego. Tylko te dwa jabłka, pewnie ge- netycznie modyfikowane, bo nieludzko piękne i do- skonałe: krwistoczerwone, ogromne, elipsoidalne jak kula ziemska. Dwa symbole kuszenia. Jedno twoje, jedno moje. Zgodziłeś się ze mną jechać, więc jedz te- raz symbol skuszonego. Pewnie zaraz będziesz głod- ny. Wspaniale, nic nie zaostrza apetytu tak, jak głód. Zapraszam cię na obiad, znam pewien lokal. Będzie ci smakowało. Jestem pewna. Dosiada się do nas starsza pani. Nie sposób jej odmówić miejsca. Zaraz wyciąga książkę. Nie mogę się doczekać, aż odczytam tytuł, przecież nasze książ- ki mówią o nas więcej niż słowa. Wspomnienia z domu umarłych Dostojewskiego. Wymarzona towa- rzyszka podróży. Zasypiam. Nawet nie wiem, kiedy wślizgnęłam się w sen. Łagodnie potrząsasz moim ramieniem. Pra- ga, mówisz, obudź się. Od razu przypomina mi się Pulp Fiction, wychodzisz do kibla, a jak wracasz, je- dzenie jest już na stole, mówił Travolta do Thurman, albo odwrotnie. Tu mamy Prague Fiction: zasypiasz, budzisz się w Pradze, Praga podana do stołu. Wszystko, co zabrałam ze sobą, to mała torba – w niej męski garnitur i butelka Magie Noire (moje perfumy, wierni towarzysze życia, nazywają się ma- gie noire, naprawdę zabawne!), więc to wszystko mie- ści się w małej torbie bez trudu. Nie wiem, co masz w swoim plecaku, nieważne. Ciągle milczymy. Prze- cież nie musimy nic mówić, znamy się tak długo, że myślimy podobnie, po co marnować energię? Tak, wiem, że jesteś głodny. I ja jestem przecież głodna. Ja zawsze jestem głodna. Dobrze wiesz, że nie chodzi mi o jedzenie. Wkrótce stoimy przed na pierwszy rzut oka dość podłą restauracją. Nie ma nawet szyldu. W środ- ku półmrok i gęsty zapach ciepłego jedzenia. Przy- jemny, bardzo przyjemny, obiecujący. W żołądku od razu mam czarną dziurę. Zamawiam wielki kufel pszenicznego, złotego piwa. Smakuje tak, jak powin- no. Doskonale. Być może zupa gulaszowa pasowała- by lepiej do Budapesztu, ale założę się, że w całym Budapeszcie nie ma lepszej gulaszowej niż tu. Tobie też smakuje, cieszę się. Odgadujemy różne gatunki mięs, rozcierając aromatyczne włókna na podniebie- niach. A chleb, spróbuj tego chleba! Mokry i gęsty, a jak pachnie... Jak pole dojrzałego zboża, jak promie- nie słońca, które odbija się od ciężkich kłosów. Wiem, może metafora zbyt patetyczna, ale smaku tego chleba nie umiem opisać inaczej. Śmiejesz się. Lubię, kiedy się śmiejesz z moich dowcipów. Czuję się wtedy pięk- na. Tak, tak, powinniśmy zjeść coś lekkiego, czy ja wiem, może symbolicznie nakarmić się nawzajem płatkami kwiatów lotosu jak figury z Kamasutry; może nawet powinniśmy przyjąć razem komunikant, klęcząc na jednym klęczniku? Pamiętaj jednak, jest li- stopad, zapada mokry zmierzch, za brudnym oknem naszej restauracji przenikliwy, wilgotny ziąb. Na to, co ma się niedługo zdarzyć, musimy mieć dużo, dużo siły, rozumiesz? Musimy nakarmić nasze ciała czymś krzepiącym, nie, nie przesadzaj, o żadnej glukozie nie ma mowy. Niech to będzie mięso, kolejny symbol: te zwierzęta zginęły w ofierze dla nas. Jak mówiłam, będziemy potrzebowali dużo siły, ofiara się przyda. Zobacz, jaki hotel wybrałam. Zaułek brudny jak u Celine’a. Pewnie zaszczany i zaszczurzony. Teraz, w tym drobnym deszczu, cały lśni, jak spocony z wy- siłku namaszczony kulturysta. Mięśnie zaułka drobne, jego drobne kostki brukowe z granitu. Podoba mi się odgłos stukania moich butów, jakbym szła przez nawę główną katedry w Chartres, prawda? Kwintesencja kobiecości, zdecydowany rytm, czuję to stukanie w miednicy. Dziwisz się, że umiem chodzić na tak wysokich szpilkach? Nigdy nie widziałeś? Jeszcze wielu rzeczy nie widziałeś. Jakich rzeczy, dowiesz się niedługo. W ogóle wyglądam jak z powieści Agaty Christie? Jakby były lata trzydzieste? Tu być może doszła do głosu moja podświadomość, tęskniąca do paryskich palarni opium z lat trzydziestych właśnie. Czy też, nie wiem, może to inne lata, te, w których Rita Hayworth zdejmowała rękawiczki. Jeśli zrobię kiedyś jakiemuś mężczyźnie striptiz, zdejmę tylko rę- kawiczki – czarne, miękkie rękawiczki do łokci. Zro- bię to powoli i w tak wyrafinowany sposób, że dopro- wadzę go do orgazmu. Naprawdę wierzę, że to możliwe. Teraz sam widzisz, wszystko pasuje: zaułek, Celine, lata trzydzieste, rękawiczki do łokci – nie mogłam wybrać innego hotelu, tylko ten, stary, wy- służony, z rdzewiejącymi balustradami i odpadającym tynkiem. Zresztą założę się, że wnętrze ci się spodoba. Wcale nie jest ponure, zobaczysz. Daj rękę, wyglądasz na niezdecydowanego. Lu- bię twoje ręce. Zawsze są ciepłe i jakoś tak pasują do moich, choć przecież tak się od nich różnią. Może to kwestia proporcji. Zobacz, ręce starego mężczyzny, który daje nam bez pytania klucze, musiały dużo prze- żyć. Klucze pasują do jego dłoni, są starodawne, duże, ciężkie i pokryte patyną. Musisz wiedzieć, że w tym hotelu wszystko pasuje do wszystkiego. Teraz ściśnij mocno klucz. Na pewno chcesz ze mną zagrać w tę grę? Ostatnia szansa, żeby się wycofać. Za tymi drzwiami jest jak po drugiej stronie lu- stra. Cieszę się, że tu ze mną wszedłeś. Ładnie, prawda? Duży fotel, duże łóżko: symetria, harmonia, ład, brak zbędnych elementów, które mordują prze- strzeń. Biała pościel, twardy materac. Nie skrzypi, mówiłam, że w tym hotelu wszystko jest doskonałe. Idę pod prysznic, muszę z siebie zmyć dzisiejszy kurz. Zrzucam ubrania w drodze do łazienki. Przyjrzyj mi się. Tak właśnie wyglądam. To ja. Uwielbiam gorącą wodę, rozgrzewa mi kości, spłukuje niepotrzebne emocje. A przecież dziś muszę być doskonale czysta. Skóra zrobiła się różowa, krew płynie szybko. Mogę wyjść. Koszula jest przyjemna w dotyku, chłodna. Marynarka leży idealnie. Spodnie też. Gładko zaczesuję włosy, spinam je ciasno. Wiążę krawat. Rzęsy mam długie, zawsze się cieszę, kiedy sobie o tym przypomnę. Szminkuję usta pomadką w kolorze krwi. Doskonale. Zawsze chciałam tak wyglądać. Jak młody chłopiec, jak kobieta wamp, jak Mata Hari skrzyżowana z Szeherezadą i tysiącem i jedną nocą. O, też założyłeś garnitur. Wspaniale. Wyglądamy jak dwaj bracia, jeden duży, drugi mały. Zobacz, nie wi- dać nawet moich małych piersi. Pewnie z tyłu zdra- dzają mnie biodra. Szerokie. Ale przecież nie chodzi mi o to, żeby udawać mężczyznę. Chcę tylko poczuć się jak ktoś, kto nie ma płci. Rozumiesz? Stracę płeć, a potem do niej powrócę i będę kobietą jeszcze bar- dziej. Przecież dopiero ludzie, którzy przeżyli śmierć kliniczną, zaczynają kochać życie. Ja chcę być tej nocy po stokroć kobietą. Usta? Że takie kobiece, czer- wone? Coś we mnie musi przyciągać wzrok innych ludzi. Tylko pod wpływem ich spojrzeń, pełnych nie- pokoju lub rozbawienia, mogę stracić swoją kobiecość po to, żeby ją zaraz odzyskać. Będzie mi lepiej sma- kowała. Tobie też, zapewniam. Nie musimy iść daleko, nie będziemy wędro- wać przez listopad. Lokal mieści się w hotelowej piw- nicy. Dziś ma tu być wiele osób. Ciekawy przypadek, tak się składa, że mamy tu dziś internacjonalne towa- rzystwo: Francuzi, Hiszpanie, kilku Bułgarów, jakaś wycieczka szwedzkich pielęgniarek, śmieszne, nie? Być może ci Bułgarzy są pasterzami owiec, nie pytałam. Wyglądają na nieokrzesanych, w oczach mają jakieś szaleństwo. Dużo piją, zauważyłeś? Nie pamiętam, czyja to muzyka, jakieś skandynawskie trio jazzowe, nieźle pokręceni ci Skandynawowie, zresztą popatrz na te pielęgniarki, wyglądają na takie, co w czasie nocnych dyżurów gwałcą nieprzytomnych pacjentów. Jędrne, rumiane, zdrowe dziewuchy, sama bym chciała jedną z drugą klepnąć w tyłek, przecież aż się o to proszą. Zamówię martini, a ty? Mam sła- bość do martini. Tamci pod ścianą? Nie mam pojęcia, kto to jest. Wyglądają jak tancerze tanga z ubogiej dzielnicy w Buenos Aires, prawda? Chciałabym zoba- czyć, jak tańczą. Tango mnie podnieca. Zresztą „tan- go” to od łacińskiego tango, tangere, tetigi, tactum. Tak to sobie tłumaczę po swojemu. Noli me tangere, pamiętasz? Biblijne nie chciej mnie dotykać. Podczas tanga też tancerze jakby sobie mówili każdym ru- chem: nie chciej mnie dotykać, nie chciej mnie doty- kać, a przecież wiadomo, że zaraz będą się kochać do utraty tchu, tacy są podnieceni swoimi gestami, swo- imi spojrzeniami. Pewnie się zdziwisz, ale patrzenie podnieca mnie najbardziej. Może inaczej – patrzenie jest dla mnie najprzyjemniejszą i najbardziej zniewalającą grą wstępną. Od patrzenia robię się mokra. Patrzysz mi głęboko w oczy, a ja się przed tobą otwieram – otwie- ram znacznie więcej niż ciało. Nie wiem co. Jeszcze nie wiem. Wierzę jednak, że któregoś dnia poznam kolejną prawdę o sobie – którą częścią ciała uprawiam z tobą miłość? Mózgiem? Może duszą? Kochają się ze sobą nasze kolejne wcielenia? Jin łączy się jang, kosmiczne przeznaczenie spełnienia się na krótki czas orgazmu? Wiedziałeś, że Francuzi mówią na orgazm la petite mort? Trafnie, prawda? Ja tu tak gadam, bo widocznie zaoszczędziłam wiele słów w czasie naszej podróży. Zamów mi, pro- szę, jeszcze martini, lubię to uczucie chemicznego rozluźnienia. Muszę być dziś rozluźniona. Pięknie kołyszą biodrami te dwie kobiety, zo- bacz, w kręceniu biodrami jest jakaś pierwotna siła, spiralne ruchy powtarzają kształt DNA, wiry w oce- anach też kręcą się podobnie. O, Bułgarzy już nas za- uważyli, coś tam szepcą między sobą, pokazując mnie palcami. Niespecjalnie się z tym kryją. Bułgarskie maniery. Zachwyciłeś mnie tym cygarem. Pięknie z nim wyglądasz. Kpiąco i podniecająco. Nonszalancja i agresja w tak niepozornej rzeczy: cygaro aerodyna- miczne i falliczne. Doskonały, wyrafinowany i prosty atrybut na dziś. Zawsze byłam przekonana o ogromie twojej in- tuicji. Bułgar prosi mnie do tańca, patrząc wyzywają- co w twoją, a nie moją twarz. Pewnie się zastanawia, czy zareagujesz na to, że ktoś tańczy z twoim eunu- chem, czy też nie wiadomo kim. Czy jesteśmy parą, czy może rodzeństwem pojebów z, powiedzmy, Esto- nii? Z początku zachowuje dystans, jakby się bał, że jeśli się zanadto zbliży, poczuje pod nogawką mojego kutasa w erekcji. Potem zmniejsza dzielącą nas odle- głość: założę się, że to moje perfumy. Ten zapach to pułapka na mężczyzn. Obejmuje mnie w końcu, jak- byśmy byli parą kochanków. Pewnie tylko tak może sprawdzić, czy pod marynarką mam biust. Poddaję się, ciekawa, co będzie dalej. Jest mniej spięty, ale za- łożę się, że myśli o filmach pornograficznych, na któ- rych widział kobiety z penisami. Może gdyby był pi- jany, odważyłby się włożyć rękę między moje nogi. Ale jest jeszcze trzeźwy, szarmancko odprowadza mnie do stolika. Jego koledzy, którzy cały czas nas obserwowali, już obsypują go pytaniami. Patrz, sku- bani zrobili nawet zakłady. Bułgarski hazard. Nawet nie zdążyłam wypić kolejnego martini, a już lekko pijane Szwedki proszą mnie do środka swojego koła. Trzymają się za ręce i ruszają synchro- nicznie, jakby odprawiały jakiś rytualny taniec z dale- kiej Północy. Ładnie to wygląda, pasuje do ich chłop- skiej krzepy, nie masz takiego wrażenia? Ciekawe, gdzie zaparkowały swoje renifery? Kręcę się z nie- wzruszoną miną, moje biodra mimo woli zaczynają spiralny ruch. Czuję, że zaraz zaczną mnie podszczy- pywać, takie są ciekawe: ciekawskie szwedzkie dzie- wuchy. Uciekam im, stęskniłam się za tobą. Kogo widzisz? Kim jestem? Jeszcze się przekonasz. Te od kręcenia biodrami znów wyszły na par- kiet. Kiedy widzę coś takiego, od razu przypomina mi się Salma Hayek, kiedy jako Frida Kahlo tańczyła z drugą kobietą. Jakie to podniecające, sama przele- ciałabym Salmę Hayek, no powiedz? Ta kobieta ma moc wskrzeszania umarłych, tyle w niej seksu. One musiały widzieć ten film. Mówisz, że w Od zmierz- chu do świtu też tańczyła? Fakt, z wężem. To też było niezłe. Ale Frida lepsza. A dziś kręcimy swój film. Scenariusz i reżyse- ria: my. W rolach głównych: my. Napisy: Gutek Film. Żartuję. Oczywiście, że z tobą zatańczę. Czekałam, aż mnie poprosisz. Niezwykłe jest to, że kiedy się do mnie zbliżasz, zaczynam się czuć jak zwierzę. Mówi- łam ci już. Teraz tak samo. Nieważne, ile warstw ubrań będzie nas dzielić, moje ciało czuje twoją na- gość i pragnie jej. Jakbym każdą komórkę swojego ciała chciała nakarmić tobą, twoim zapachem; wiesz, że pachniesz jagodami, cały czas nimi pachniesz? To, co dzieje się między nami, to jest szaleństwo, na któ- rego opisanie nie wynaleziono jeszcze słów. Możemy spróbować. Wydręgał jej murtę: pornografia Cortaza- ra niezmiennie od lat robi na mnie wielkie wrażenie. Ciekawe, czy będziesz umiał nazwać wymyślo- nymi przez siebie słowami to, co nas spotka niedługo? I już cię czuję. Każdy mięsień. Zaczynam też czuć, że kończą mi się słowa, ale muszę być dzielna, muszę dobrnąć do końca tego wieczoru, a raczej do końca tej nocy. Muszę to wszystko opowiedzieć. Obiecuję zrobić to najlepiej, jak tylko potrafię. Od razu wielki komplement: czuję twoją erek- cję. I te oczy, dzikie, sama nie wiem... Jestem naga. Pod twoim spojrzeniem jestem naga, twoja i tylko twoja. Jedyna kobieta w całym Wszechświecie, pra- kobieta z dżungli, walcząca o życie za pomocą in- stynktu – jedynego narzędzia, które posiada. Chodźmy już do pokoju, jestem kobietą, to przebranie wcale mnie nie zmieniło, od siebie nie da się uciec... jestem kobietą i nie chcę dłużej czekać. Pocałuj mnie, och, jak się gapią. Smak twojej śliny mnie podnieca. Feromony i hormony, niech sobie che- micy robią doświadczenia szkiełkiem i okiem, dla mnie to nie żadne substancje chemiczne, ale magia w najczystszej postaci. Ty jesteś Czarodziejem. A może Złym Czarownikiem? W oczach masz coś dzikiego, mówiłam, w ślinie jakieś substancje... Wspinamy się po kręconych schodach. Wiem, że patrzysz na mój tyłek. Kołyszę biodrami. Tak bar- dzo mnie podniecasz, że wiem, jak jesteś blisko. Czu- ję odległości, rozumiesz? Biodra to taki czujnik, na- rzędzie pomiarowe, mówią mi, gdzie jesteś. Jesteś bli- sko. Blisko. Klucz od naszego pokoju wygląda teraz jak klucz do pałacu, nie wydaje ci się? Drżą mi ręce. Mil- czymy. Stajemy na środku pokoju, przez okno wpada blade światło latarni. Widzę twoje oczy, wystarczy. Powoli ściągamy z siebie ubrania, jak zwykle plączę się przy twoim pasku od spodni. Nie spuszczamy z siebie wzroku. Jesteśmy jak wilki, które stoją na- przeciwko siebie przed walką na śmierć i życie. Jak- byśmy mieli się pożreć. Dotykam swoim brzuchem twojego brzucha. Już zniknęłam, już możesz ze mną zrobić, co tylko chcesz. Miłe ukłucie w udo. Dotykające się niespiesz- nie języki: badamy miękkość swoich warg, jakbyśmy się całowali pierwszy raz. Otwarte usta otwierają ko- bietę, wiedziałeś o tym? Pewnie tak. Otwierasz mnie powoli, jakbyś chciał powiedzieć: mamy dużo czasu, zjem cię, smakując uważnie każdy kęs. Twoje dłonie na moich piersiach, pasują idealnie, to też musi być jakiś znak. Gryziesz moje sutki, jesteś taki delikatny, uwielbiam twoją delikatność, mówiłam ci? W łóżku delikatność to przecież okazywanie szacunku. Kładę dłonie na twoich plecach. Dotykam tylko opuszkami. Nie wiem dlaczego, ale czuję smutek. Na- gle przed oczami stają mi minione lata. To tylko cień myśli, mgnienie, podświadomość wysyła mgliste i niepokojące obrazy. Nic konkretnego. Pod palcami twoje napięte mięśnie: lew czai się do ataku, skupia się, napina. Przecież jesteśmy zwierzętami, może nie? Ja jestem. Jestem samicą do szpiku kości, gotowa te- raz nawet pożreć swoją ofiarę jak modliszka. Tak bardzo cię pragnę. Bierzesz mnie na ręce. Jesteś bardzo silny. Kła- dziesz mnie na łóżku, jakbyś składał mnie w ofierze jakiejś okrutnej bogini. Ten gest czyni mnie samicą jeszcze bardziej – mała i słaba, zaraz padnę ofiarą za- chłannego samca, który pogryzie do krwi mój kark i podrapie plecy, znacząc skórę śladami pazurów. Oto ja, twoja samica. Rozkładam szeroko nogi. Pamiętasz Początek świata Courbeta? Spójrz, to mój początek świata, jego środek, doskonała część mnie, źródło niewysłowionej rozkoszy, dzięki któremu mogę przeżywać raz po raz moje petites morts. Poca- łuj mnie... doskonale znasz wszystkie ścieżki. Uwiel- biam, kiedy liżąc mnie, patrzysz mi w oczy. Chętnie wessałabym cię do środka i nigdy już nie wypuszczała na zewnątrz. Siedziałbyś we mnie i pieścił tak przez cały czas, mój mały niewolniku... Już przestań, pro- szę, muszę mieć cię teraz w środku, głęboko, natych- miast... Tak bardzo chcę cię w sobie. Ale nie, ty przecież uwielbiasz delektować się jedzeniem, prawda? I doskonale zdajesz sobie sprawę, jak wielka przepaść dzieli miłość od pieprzenia. Tak, mam na myśli miłość fizyczną. Dobrze przecież wiesz, co mam na myśli. Miłość fizyczna to kolacja w pięknym miejscu, aperitif, przekąski, doskonałe wino, kilka rodzajów przystawek, zupa, wreszcie danie główne, będące zwieńczeniem tych wszystkich smakowych przygoto- wań. Pieprzenie to hamburger, zjedzony samotnie na przystanku w lutową noc. Coś ci powiem. Faceci najczęściej pieprzą. Wy- daje im się, że tu chodzi o jakiś wyścig, że muszą na- śladować tych wszystkich pornograficznych typków, prężą torsy i wciągają brzuchy, ruszają się jak króliki. Wiele bym dała, żeby móc sprawdzić, jak róż- nią się od siebie w łóżku kobiety. Bo pewnie się różnią. Im dłużej się czeka, tym lepiej smakuje, i ty do- brze o tym wiesz. Wyobraźnia ma dość czasu, można spokojnie nakarmić wszystkie zmysły. Przytulasz mnie teraz do siebie całym ciałem. Czuję się tak, jak- bym chciała cię przeniknąć na wylot, wetrzeć cię w siebie. Jesteś doskonale gładki, napięty, gorący, piękny. Dziki. Pierwotny. Cholerne słowa. Ciągle to samo. Jak mam opisać to, co się teraz dzieje: kła- dziesz mnie na plecach, rozkładasz mi nogi i wsuwasz we mnie palec, zwinna forpoczta twojego penisa po- suwa mnie powoli, bardzo powoli, a ja zaczynam czuć, że tracę władzę nad swoim ciałem. Znikam ja, zostaje tylko instynkt i jego narzędzie – ciało. Bawisz się ze mną w kotka i myszkę, ciągle patrzysz na moją twarz, bardzo, bardzo cię pragnę, widzisz to? Musisz to widzieć, nie mogę już dłużej czekać. Wiesz o tym, chodź już. Wsuwasz się we mnie powoli, bardzo po- woli. Czuję cię. Jesteś we mnie. Głęboko. Nie ruszaj się. Chcę to przeżywać, chcę się nasycić świadomo- ścią, że mam cię w sobie, mam. Poruszamy się nie- spiesznie, podążam za twoimi ruchami, w ogóle o tym nie myśląc. Jesteśmy jednym organizmem. Spleceni ramionami, splątani językami kołyszemy się harmo- nijnie, twoje dłonie na mojej głowie, gryzę cię w ra- mię, głębiej, głębiej, znikam zupełnie, jestem teraz tobą we mnie, tobą nade mną, posiadam samą siebie, nie wiem, gdzie są granice naszych ciał, kto jest kim, ale to coraz mniej ważne, czuję cię coraz wyraźniej w sobie, a może to nie ja, przez chwilę wydaje mi się, że widzę nas z góry, pięknie napinają się twoje po- śladki, kiedy we mnie wchodzisz, ocieram się o ciebie całym ciałem, przyciskam do siebie mocno, choć wciąż nie mam pewności, że to ja, chyba opętał mnie jakiś demon, demon miłości, już tylko strzępy myśli i obrazów, coraz drobniejsze, wreszcie słyszę swój krzyk, jakby z daleka, umarłam: la grande mort. Leżę pod tobą wiotka, nieobecna, to wszystko nie działo się naprawdę, nie mogło się dziać napraw- dę. Wreszcie wracam do białego łóżka w dziwnym praskim hotelu, wracam do swojego ciała, nade mną we mnie ty, napięty do granic, wypełniasz mnie, chcę cię teraz pieścić ustami, zaspokoiłam już pierwszy głód, mogę się delektować, całować, lizać, delikatnie ssać... uwielbiam to robić. Wsłuchuję się dokładnie w twój głos, jest dla mnie najlepszym przewodnikiem po twoim ciele. Crescendo. Dobrze. Pięknie. Pragnę cię, słyszę po chwili twój szept. Mam dreszcze. I ja cię pragnę, słodki książę. Oddam ci wszystko, co mam. Znów jesteś we mnie, znów i znów znów
i znów.
Wreszcie nasze krzyki spotykają się pod sufi-
tem. Tym razem umarliśmy oboje. Leżymy teraz obok siebie, boli mnie całe ciało, drżę. Po moich udach płynie milky way. Przytulam się do ciebie, pachniesz miłością. Zasypiam na chwilę, budzi mnie dziwne uczucie. Znów jesteś we mnie, twoja siła jest niewyczerpana, rozkładam szeroko nogi, chodź, chodź do mnie... pragnę cię. Znika czas, znika przestrzeń. Znika cały świat. Jesteśmy tylko my dwoje, jedyni ludzie we Wszech- świecie. Nasz taniec ku czci życia nie ma końca. Ranek. Już ranek? Zasypiam w twoich ramionach, wtulona w cie- bie jak w dziecko. Jestem szczęśliwa, nakarmiona, na- sycona. Tej nocy umarłam wiele razy. Wiele razy zmartwychwstałam. Teraz zasnę, a kiedy się obudzę, będę bardzo głodna. Zjem wielkie śniadanie, a potem znów ciebie. I choć tak naprawdę nigdzie nie wyjechaliśmy, nie chce nam się wracać, prawda? W Pradze było pięknie, było wspaniale, zdarzyło się tam znacznie więcej, ale nie wszystko ubrałam w słowa – niektóre emocje są nienazywalne, a i ja muszę się jeszcze wie- le nauczyć. Ciach. Greta jeden
Tere-fere kuku, strzela baba z łuku!
Cierpię na nadaktywność wyobraźni. Z jednego zdania opowieść może się rozwinąć w każdą stronę jak magiczna materia – nigdy niczego nie jestem pew- na. Pod sklepieniem mojej czaszki odbywa się ciągła nadprodukcja możliwości, potencjalnie moje życie rozpełza się we wszystkich kierunkach. Nic nigdy nie jest tym, czym się wydaje, bo przecież wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Świat nie ma granic, jest miękki i podatny na moje oklejone drożdżowym ciastem (ciągle rośnie) liter dłonie, którymi cały czas lepię nowe byty i możliwości. To nie tak, że kończę pisać i już, zamieniam się w kogoś innego: kogoś, kto nie knuje przez cały czas, kto w głowie ma porządek i same pożyteczne myśli, terminy spłat rachunków za gaz, przepisy na cynamo- nowe bułeczki, instrukcje obsługi termosu i daty wszystkich wojen punickich. O nie! Moją głowę za- mieszkują wredni zboczeńcy, pokręcone wieloródki, ofiary przemocy fizycznej i psychicznej, biseksualni klauni, nienarodzone dzieci, złodzieje serwatki, stare wróżki, inwalidzi wojenni, świeżo ekshumowani po- wstańcy styczniowi; dodajcie do tego mnóstwo śmie- ci: stare pocztówki z banalnymi pozdrowieniami z uzdrowiska, pojedyncze skarpetki, wytłuszczone okulary, wyszczerbione grzebienie, a będziecie mieli prawdziwe panoptikum, dioramę wyrzezaną w gów- nie artretycznymi dłońmi szaleńca. Co rusz wyłuskuję (częściej jednak wyskakują bez mojej woli, objawiając się rozmaitymi echolalia- mi czy znakami, które wskazują mi drogę) z tego śmietniska jakieś zdania, osoby, przedmioty, i już, rzeczy i historie piszą się same. Jakbym była medium, z którego sączą się słowa różnych osób. Słucham ich trudnym do zdefiniowania wewnętrznym uchem, a palce same wędrują po klawiaturze. Bardzo to lubię, choć czasem bywam przestymulowana nieustannym mnożeniem zdarzeń i nieskończonością historii. Dlaczego o tym mówię? Od kilku dni myślę na- trętnie o pewnej znajomej prostytutce. Sama wolała mówić o sobie call girl. Dla nieskazitelnej moralnie większości zdrowej tkanki społeczeństwa byłaby pew- nie zwykłą kurwą. Wybieram to, co pośrodku. Prosty- tutka. Dziwka. Gretę (pseudonim sceniczny dość obsceniczny, n’est-ce pas?) poznałam pewnego wieczoru w lokalu, do którego chadzam czasem posłuchać pianina. Za- trudniony tam pianista jest koszmarnie brzydki, ale kiedy zasiada do instrumentu, wydaje się najpiękniej- szym mężczyzną świata, tak pięknie gra. Zauważyłam ją od razu. W moim kraju nie ma zbyt wielu ludzi innych ras (Hitler byłby zadowolo- ny), a Greta była Mulatką. Piękną, zjawiskową, pełną, biuściastą, biodrzastą, miękką i zmysłową do tego stopnia, że nawet ja, choć nie gustuję w kobietach, czułam przy niej seksualne napięcie. Jej ciało było zjawiskiem, ulepionym z miękkich obłoków lubieżnej bitej śmietany i gęstej, seksualnej czekolady. Wybacz- cie, ale nie potrafię wymyślić innej metafory. Bardzo się polubiłyśmy. Nasze czwartkowe rozmowy stawały się coraz bardziej szczere, głębokie. (Nie dziwiło mnie to: nieznajomi zwierzają mi się z największych tajemnic nawet podczas podróży po- ciągiem trwających nie dłużej niż kwadrans. Wzbu- dzam zaufanie. O zgrozo! Nie wiedzą, że kradnę my- śli, historie, że kolekcjonuję ich zdania, powiedzenia, że zapisuję wszystko w swoim zielonym zeszycie, a potem lepię, lepię, lepię cały czas!) Lubiłam opowieści Grety. Była bardzo mądrą kobietą. Pracowała w zawodzie, bo lubiła adrenalinę, szybkie pieniądze i seks. Kochała mężczyzn i kochała, kiedy oni kochali ją. Nikt nigdy nie zmuszał jej do kupczenia kuprem. Żaden alfons nie udusił jej uko- chanego chomika, w domu nie umierało jej na suchoty dziecko – była wolna i zawsze robiła, co chciała, choć miewałam czasem wrażenie, że jest uzależniona od pracy. Prostytutka pracoholiczka? Tak, taka właśnie była Greta. Mistrzyni świata w prostytucji, odpowied- ni człowiek na odpowiednim miejscu, złoty medal dla Grety! Interesowało mnie wszystko. Chciwie spijałam z jej ust szczegóły do swojej kolekcji. Z jej opowieści nie chciałam uronić ani kropli nasienia, potu czy ślu- zu. Chciałam znać wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły. (Mam nadzieję, że jeśli, Greto, przeczy- tasz, co napisałam, wybaczysz mi, że dzielę się two- imi opowieściami z całym światem? To takie cieka- we, że nie mogę, a nawet nie wolno mi zatrzymać wszystkiego dla siebie!) Fascynował mnie świat, do którego nie miałam i nigdy nie będę miała dostępu. Czasami nie mamy innego wyjścia, jak żyć przez innych ludzi. W nieznany mi świat prostytucji musiałam wniknąć przez Gretę. Mężczyzn wybierała sobie zawsze sama. Lepili się do niej, obłazili ją jak karaluchy, nawet kiedy nie była w pracy i rozczochrana kupowała na śniadanie świeże bułki. Tak, tak, Greta jadała pszenne, miękkie bułki i grubo smarowała je świeżym masłem. Lubiła karmić wszystkie swoje zmysły i było to widać po jej miękkich kształtach. Nie wstydziła się swoich mięk- kości. Nie wstydziła się swojego apetytu. Wiedziała, że ma ochotę zjeść cały świat, wszystkich ludzi, ko- biety i mężczyzn – pochłaniała świat wszystkimi otworami w ciele, w pełni akceptując siebie taką, jaka była: zachłanną na doznania. Ponieważ zawsze wszystko robiła podług własnych chęci i potrzeb, naj- pierw wsłuchiwała się w siebie, a dopiero potem dzia- łała. Dlatego była taka doskonała. Zawsze podążała za swoimi zmysłami, wzdłuż najdłuższych połączeń sy- naptycznych swojego mózgu, w zgodzie ze sobą, ze swoimi pragnieniami. Czy to nie prosty i oczywisty przepis na mistrza? Jak już mówiłam, Greta prostytutką została z własnej woli. Odkąd sięgała pamięcią, nie chciała uciążliwych codziennych obowiązków, ciężkiej pracy do śmierci, porannego wstawania do pracy, bólów pleców po porodach, monotonii i wierności jednemu mężczyźnie. Dobrze wiedziała, że jeden nie nakarmi jej wielkiego głodu. Pragnęła zabawy, adoracji, wciąż wilgotnej cipki i stale sterczącego przed nią rzędu na- palonych kutasów. Chciała karmić sobą mężczyzn. Pewnego dnia przeczytała gdzieś, że każda kobieta powinna przynajmniej raz w życiu oddać się męż- czyźnie za pieniądze, a potem ofiarować je bogini. Spodobała jej się ta sentencja, zapamiętała ją. Wybra- ła drogę prostytucji, a swoje pierwsze zarobki posta- nowiła rzeczywiście ofiarować jakiejś bogini. Nie była tylko pewna, czy będzie to Sonia Rykiel, Vivien- ne Westwood, czy może Donatella Versace? Zaczęła w ekskluzywnym burdelu w dobrej dzielnicy. Burdelmama była starą kobietą pokrytą gla- zurą makijażu z drogich kosmetyków. Prawdziwa iko- na burdelmamy, burdelmama wszystkich burdelmam świata, czyste uosobienie matczynej troski o swoje sprzedajne córeczki. Niemal z czułością rozdawała prezerwatywy, dobre rady i czyste prześcieradła. Jej dziewczynki, jak o nich mówiła, miały ogromne po- czucie bezpieczeństwa. Pierwszego klienta Greta będzie pamiętała do końca życia, choć wolałaby o nim zapomnieć. Był przerażony bardziej niż ona. Ledwie mu stanął na wy- sokości zadania. To był pierwszy raz dla obojga: obo- je skurwili się w tym samym czasie. Czy to nie piękna historia? Że to jego pierwszy raz z dziwką, wyznał jej niezręcznie, zakładając gumę na półmiękkiego fiuta. Greta żałuje, że nie zna życiorysu tamtego mężczy- zny. Unikał jej spojrzenia i był smutny, tyle może o nim powiedzieć: miał mordę utytłaną w żalu aż po same czubki włosów. Posuwał ją z zamkniętymi ocza- mi, w milczeniu, od tyłu. Nawet przed nią wstydził się tego, co robi. Fiuta miał średniej wielkości. W sumie wiemy o nim niewiele. Jaka szkoda! Przychodzili często, przychodziło ich dużo. Ka- raluchy z kutasami we wzwodzie, najczęściej smutni, osamotnieni, upajający się swoim cierpieniem, albo wręcz przeciwnie – pijani, wesołkowaci. Ci ostatni potrzebowali towarzystwa, widzów-kolegów, równie pijanych jak oni kogucików, najpierw ostentacyjnie parkujących swoje drogie, lśniące wozy naprzeciwko wejścia do willi, w której mieścił się lupanar, później pakujących swoje fiuty, w towarzystwie innych męż- czyzn, w ciała kobiet, którym na końcu wręczali osza- łamiające napiwki. Samce alfa z korporacji, napędza- ne testosteronem maszyny do wykańczania konkuren- cji. Ci pierwsi, smutni, ubabrani po łokcie w swoim często wyimaginowanym nieszczęściu, niczym duchy wysiadali ze spuszczonymi głowami z taksówek; wstydzili się, że muszą płacić za coś, co inni mają za darmo. Bali się, że zobaczą ich żony, dzieci, kontra- henci z Białorusi, sąsiedzi. Seks z dziwką byłby skazą na ich nieskazitel- nych curricula vitae. Co wiedziała o ich kobietach? Niewiele. Nie- którzy zwierzali się Grecie, zraszając jej miękki, obfi- ty biust łzami: narzekali na oschłe i suche w środku małżonki, na niewdzięczne dzieci, a potem pieprzyli ją jak wieprze; inni przed wejściem ściągali obrączki, jakby nie chcieli, żeby kawałki złota były świadkami zdrady. Nie tak miało przecież być, kiedy zakładali żonom na palce dumnie lśniące symbole miłości-aż- po-grób! Z tych wszystkich opowieści nigdy nie wyłonił się jeden obraz żony, której mąż chodzi na kurwy. Greta nie wie też, po co do niej przychodzili. Po seks, to jasne. Ale przecież nie ze wszystkimi się kochała. Niektórzy, jak na starych, ckliwych wester- nach, przychodzili się tylko poprzytulać. Jeden ssał jej duże piersi jak niemowlę; chwilami żałowała nawet, że nie może go nakarmić swoim mlekiem, tak bardzo przejmujący to był widok. Uzupełniać niedobory mat- czynej miłości u dziwki, czy to nie bezgranicznie smutne? Inny tylko jej dotykał, nie pozwalając, by ona robiła cokolwiek z jego ciałem. Masował ją, ssał jej duży palec u stopy. Potrafił przeleżeć obok godzi- nę, wwąchując się w jej pachy. Później zasypiał, po- chrapując przez nos. Rzadko zdarzali się tacy, którzy mówili: zrób mi to czy tamto, bo żona nigdy mi nie zrobiła. Znakomita większość, wydawało się Grecie, chodziła do niej jak po skalp, który można sobie przy- piąć do paska od spodni i czuć dzięki niemu władzę nad światem. Inni uzupełniali deficyty czułości. Nie, nie ma mowy o jakimś jednym, spójnym wizerunku dziwkarza. Każdy przypadek należałoby rozpatrywać indywidualnie. Pewnego czwartku Greta opowiedziała mi hi- storię, która zapłodniła moją wyobraźnię na długi czas. Kiedy przestała pracować u matczynej burdel- mamy, postanowiła zacząć pracę na własną rękę (czy też może słuszniej byłoby mówić o pracy na własną dupę?). Już wiedziała, co i jak. Korzystając z do- świadczenia koleżanek po fachu, poznała wszystkie, nawet najbardziej wyrafinowane procesy technolo- giczne obróbki mężczyzny. Dość już masowej pro- dukcji! Dość już wpuszczania w siebie kogo popad- nie! Czas na przyjemności, na wysublimowanie, na powolność, na delektowanie się swoim mistrzostwem, na maestrię w wygrywaniu na męskim ciele kunsz- townych dźwięków! Wyjechała z tamtego miasta, kasując tym sa- mym swoją przeszłość: delete, żegnajcie dziwkarze ze stolicy! W moim mieście wynajęła luksusowy aparta- ment z widokiem na rzekę i jej pokręcone meandry. Urządziła go minimalistycznie. Domyślałam się, że oszczędnym podejściem do wystroju chciała stworzyć kontrastowe tło dla swojego nieokiełznania – puste i zimne wnętrze musiało jeszcze uwypuklać jej dzi- kość, jej pokręcone korzenie, sięgające pewnie wil- gotnej dżungli. Oczami wyobraźni widziałam ją, jak na tle zimnych kolorów i stali kołysze biodrami, jak miękko kołyszą się jej piersi. To musiało robić ogromne wrażenie. Stworzyła oszczędne ramy do ob- razu, który naprawdę miał moc wskrzeszania umar- łych. Klientów miała kilku, wszystkich znała po imieniu. Każdy z nich wyobrażał sobie naiwnie, że jest jej jedynym i ukochanym mężczyzną. Po seksie oferowała im inteligentną rozmowę, kino szwedzkie, francuskie, rosyjskie lub hiszpańskie, drinki o egzo- tycznie brzmiących nazwach, czułość i zrozumienie. Nie miała stałego cennika. Wychodząc od niej w nocy albo rano, każdy z gachów miał poczucie nasycenia kobietą; pieniądze zostawiali, mówiąc, że to na tak- sówkę, na poszerzenie jej imponującej kolekcji filmo- wej, na studia (Greta studiowała socjologię; trzeba przyznać, że na ludziach znała się lepiej niż większość z nas), na cokolwiek. Trzysta dolarów na taksówkę! Taka gra, która czyściła sumienia obu stronom. Grecie przez chwilę się wydawało, że rzeczywiście jest stu- dentką wspieraną przez dobroczyńców, a jej kocha- siom, że pomagają biednej studentce. Żadnego nie- smaku, wyrzutów sumienia – wszyscy spowici mgieł- ką złudzeń, że sprzedawanie i kupowanie czyjegoś ciała, uwagi i czułości to dobroczynność, przynosząca zaszczyty działalność charytatywna, która nie ma nic wspólnego z kurewstwem. Tamtego mężczyznę poznała w naszym lokalu z Pięknym Pianistą. Choć niczego jej nie brakowało, ciągle polowała na nowych samców. Prawdziwe dziwki nigdy nie przestają polować, zawsze działają na stand by, czujne i gotowe podjąć nowe wyzwania. Tamten był piękny, błękitnooki, pszenicznowłosy, chłopięcy i niewinny. Sam się prosił, żeby go zbrukać, upupić, zgwałcić – najpierw przez uszy, a potem przy użyciu innych narządów. Długo rozmawiali, śmiejąc się głośno ze swoich coraz bardziej zawiesistych żar- tów; mężczyzna badał, czy Greta jest prostytutką. W jego oczach widać było pewność, że będą tej nocy eksplorować swoje ciała – chciał tylko wiedzieć, czy będzie musiał za to płacić. Sprawiał wrażenie czło- wieka o dobrych manierach, najwyraźniej nie chciał popełnić żadnego faux pas. Nachylił się blisko. – Czym pachniesz? – zapytał. Czuła narastające podniecenie. I ona pochyliła się jeszcze bliżej. Zbliżyła usta do jego ucha. – Jak dla ciebie pachnę cipką. Podoba ci się ten zapach? Kupu- jesz go? – Dżentelmen nie pyta o cenę. – Jego słowa muskały jej małżowinę. – Zabierz mnie do raju, do- brze? Zasady ustalone. Szybko znaleźli się u niego, przemieszczając się taksówką, której kierowca raz po raz zerkał ciekawie we wsteczne lusterko. Było na co patrzeć. Całowali się z gorliwością kochanków, któ- rzy – podniecając się nawzajem nadaremnie od wielu miesięcy, nareszcie postanowili skonsumować swój związek. Greta po raz pierwszy w życiu poczuła, że ma przy sobie mężczyznę z krwi i kości, a nie klienta bez twarzy i właściwości. Pulsowała, nabrzmiewała, wilgotniała, jakby jej ciało przechodziło ze stanu sta- łego w ciekły. Wiele sobie obiecywała po tej nocy. – Ciągle szukam, ale nie wiem, czego szukam, bo jeszcze tego nie znalazłem – powiedział, zanim jeszcze zdążyła zdjąć swój czerwony płaszcz. – Robi- łem już wiele rzeczy, oral, anal, duecik, to klasyka, wiadomo – rozbierał się, jakby miał zaraz wziąć prysznic, a nie kochać się z kobietą. W jednej chwili z kochanka zmienił się w klienta, i to klienta rozkapryszonego, pozbawione- go polotu i dobrych manier. Greta w myślach skarciła się za marzenia o ro- mantycznych uniesieniach z niebiańskim faworytem. Nie ma takich mężczyzn. Matka zawsze jej przecież powtarzała, że to wszystko proste w obsłudze maszy- ny z jednym prostym mechanizmem góra – dół. Nie wolno się spodziewać niczego więcej! Zwykłe zwie- rzaki, które chcą tylko pozbyć się gdzieś napięcia, nieustannie odrastającego w jądrach! Nie ma miłości, są tylko akty seksualne. Pozbądź się złudzeń, ma chérie! Tylko ty możesz ukochać siebie, nikt inny tego za ciebie nie zrobi. Fly, my Brazilian lover!
Odrzucenie powoduje wielki ból, nawet u dzi-
wek, prawda, kochana Greto? Przestałaś patrzeć na tamtego Aryjczyka jak na kochanka, w jednej chwili przekonwertowałaś go w wyobraźni na kawałek mię- sa, który należy obsłużyć tak, jak chce, zmieniając swoje ciało w narzędzie, które spełnia wszelkie wy- magania zleceniodawcy. Voilà, oto moje ciało, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy! – Dziś chciałbym może jakiejś dominacji. – Po- łożył się na łóżku. Dotykał przy tym swojego mięk- kiego fiuta, powołując go do życia. – Robisz domina- cję? Zacisnęła zęby. – Nie, nie robię, nie mam sprzętu – siliła się na ton ekspedientki z mięsnego, w którym sprzedaje się okolicznej biedocie jedynie podroby. – Och, poradzisz sobie – powiedział pobłażli- wie. – Jesteś mądrą dziewczynką. W jednej chwili doznała olśnienia. Och, tak, zdominuje go tak, że będzie żałował, że się w ogóle urodził. – Poczekaj – szepnęła, wykrzesując w głosie nuty zawodowego podniecenia. – Poczekaj, maleńki – rozbierała się mechanicznie podczas krótkiej rundki po mieszkaniu. Zbierała, co miała, co mogło jej się przydać, co nawinęło jej się pod drżącą z wściekłości dłoń, dłoń Czarnego Anioła Zagłady. Tadam! Drżyj, Aryjczyku! Obróciła go na brzuch. – Poddaj mi się, dziś jestem twoją dominą – szeptała. – Twoim demonem. W rzeczywistości nigdy wcześniej nie zajmo- wała się tym rodzajem seksu, jeśli owa aberracja w ogóle miała z seksem coś wspólnego. Brzydziła się przemocą, uważając sadomasochistyczne praktyki za chore zabawy zboczeńców. Ilekroć w przeszłości pro- ponowano jej coś takiego, odmawiała. Ale wtedy, z Aryjczykiem, coś pchało ją w mroczne rejony gwał- tu. Postanowiła iść za tym głosem. Przecież zawsze robiła, co chciała. Mruczał, kiedy związywała go ładowarką do te- lefonu (Nokia, tylko czy to właściwy product place- ment?). Jeden porządny supeł, którego nauczył jej w dzieciństwie ojciec, zapalony żeglarz. Czas na nogi: Aryjczyk miał zaskakująco miękkie podeszwy stóp, jak niemowlę. Tym razem posłużyła się skórzanym paskiem, na wszelki wypadek motając podwójny su- peł. Kilkakrotnie sprawdziła wytrzymałość węzłów. Lewą dłoń Aryjczyka przykuła do ramy łóżka kajdan- kami, których użycia życzyli sobie niektórzy klienci. Ich wnętrze wyściełane było różowym futerkiem, co za kicz! Kiedy już się upewniła, że mężczyzna jest cał- kowicie zniewolony, podłożyła pod jego brzuch dużą poduszkę. Czas przejść do kolejnego punktu dzisiejszego wieczoru! – Byłeś niegrzeczny. – Uderzyła go w plecy ka- blem od laptopa. Wiedzę, jak powinna się zachowywać, czerpała z filmów porno, obejrzanych w ramach dziwkarskiej edukacji. Uderzenie zostawiło różowy ślad. Widok smugi sprawił, że poczuła się jak drapieżnik, kiedy zwęszy ranne zwierzę. – Niegrzeczny chłopczyk! – Z każdą chwilą na- rastał w niej gniew, jakiego nie czuła nigdy wcześniej. – A masz! – Znów kabel spadł na plecy mężczyzny. – A masz! – A w myślach dodawała, wściekła: za to, że myślisz, że jesteś lepszy! Że czujesz się moim właścicielem tylko dlate- go, że mi płacisz! – Masz! – Za wszystkich facetów, którzy my- ślą, że nie jestem człowiekiem, ale maszyną, w którą można się spuścić. – Boli?! A będzie bolało jeszcze bardziej! Po chwili na plecach Aryjczyka pojawiły się krwawe pręgi; z niektórych sączyła się wąskimi struż- kami krew. – Przestań już, błagam – wyszeptał; w jego gło- sie pobrzmiewało przerażenie. – Już nie chcę więcej! – krzyknął, kiedy nie przestawała. Poczuła podniecenie. Nie zaczynało się w ciele, lecz w głowie. Po raz pierwszy tam, nie w macicy, lecz w mózgu, w samym jego środku. Dziewicze, ata- wistyczne, jej przyrodzone, ale jeszcze przez nikogo nieodkryte. Kolejna fala gniewu. Zaraz, zaraz, prze- cież miała gdzieś grube świece! Żadnych lubrykantów, żadnych ułatwień! Po- czuj, jak to jest, kiedy ktoś posuwa cię od tyłu, sku- piając się jedynie na własnych doznaniach! Jak to jest, kiedy jesteś niewolnikiem cudzej żądzy! Myślałeś, pa- lancie, że należysz do rasy panów?! Ha, ha, ha, ha! Myślałeś, że spuchnięte konto uprawnia cię do wycie- rania sobie tyłka innymi ludźmi? Kto cię tego na- uczył, pajacu?! – Zrobię ci z dupy jesień średniowiecza! – za- cytowała kawałek ulubionego filmu i jednym ruchem wepchnęła w tyłek Aryjczyka tępą świecę. Dała się ponieść fali wściekłości. Jedna ręka chłostała, druga wpychała świeczkę. Mężczyzna wył jak zranione zwierzę. Błagał o litość, ale ona jej nie miała. Mściła się za wszystkie upokorzenia. O dziwo wytrysnął. Płakał przy tym rozpaczli- wie, szlochał jak dziecko, jak mały chłopiec, który za- gubił się w tłumie. Przyszedł z rodzicami do wesołego miasteczka, miało być pięknie, a nie dość, że się zgu- bił, to jeszcze zgwałcił go zły klaun przebrany za sek- sowną Mulatkę! Greta się ocknęła; wyszła z niszczycielskiego transu. Przerażona patrzyła na pogorzelisko rozciąga- jące się na niewielkiej przestrzeni łóżka: zakrwawioną świecę, lśniące od krwi plecy Aryjczyka, jego łkające ciało, bezwładne jak kawałek półtuszy, i jego odbyt, upstrzony absurdalnie czerwonym brokatem. Dopiero po chwili poczuła ogromny strach. Te- raz czas na niego, na karę, na jego zemstę! Zadzwoni po policję i powie, co się stało? Nie, to byłoby zbyt proste. Zbyt oczywiste i uczciwe. Nie przyzna się przecież przed obcymi facetami, że jakaś kobieta zgwałciła go świecą z bożonarodzeniowym motywem (były to, zdaje się, renifery, banalny prezent od które- goś z jej kochanków). Niemożliwa do usunięcia pla- ma na honorze, zostać zgwałconym przez kobietę (nie dość, że kobietę, to jeszcze czarną!). Co w takim ra- zie? Zabije ją, poćwiartuje, zamknie w szafie i dopie- ro smród jej gnijącego mięsa zaalarmuje sąsiadów? Teraz on zgwałci ją czymś o wiele większym niż świeca? – Rozwiąż mnie – powiedział słabym głosem, kiedy już przestał łkać. – Proszę – dodał miękko. Te- raz, kiedy już pozbyła się swojego gniewu, znów była miękką, rozkoszną Gretą, z radością i oddaniem świadczącą usługi seksualne na najwyższym pozio- mie. Strach sięgał jej do nasady kręgosłupa, ale wie- działa, że nie uniknie ciągu dalszego. Wiedziała od zawsze, że każdy musi ponieść konsekwencje swoich czynów. I ona miała przecież swój honor. Powoli rozplątywała węzły, myśląc o ojcu (za- ginął w niewyjaśnionych okolicznościach wiele lat wcześniej; był lekarzem, który skończył medycynę, a potem wyjechał do Ghany, żeby leczyć współbraci; słuch o nim zaginął; Greta wolała sobie wyobrażać, że pożarły go jakieś dzikie zwierzęta, niż że porzucił swoją córeczkę, zostawiając ją na pastwę długich zim, deszczowych wiosen, zimnych letnich pór i matki lo- dowatej jak tutejszy klimat). Tato, tato, pomóż, spłyń teraz na mnie z zaświatów, zaopiekuj się mną, prze- cież ja jestem mała i słaba, co ja narobiłam najlepsze- go, tatusiu, bądź ze mną, bądź! Aryjczyk rozprostował najpierw nadgarstki, po- ruszając nimi jak tenisista przez meczem. Greta po- myślała, że rozgrzewa się do manta, które jej zaraz spuści, ale nie, długo się nie podnosił, wciąż leżąc z wypiętym tyłkiem; raz po raz wstrząsały nim dresz- cze. (Krew powoli krzepła, jego ciało już rozpoczęło cudowny proces zabliźniania ran). Oddychała z trudem, napięta do granic możli- wości, biedna łania schwytana w pułapkę groźnego, rozwścieczonego lwa. Po co się nim tak niebezpiecz- nie zabawiła? Teraz trzeba dać się pożreć! – Jesteś naprawdę niezła – powiedział Aryj- czyk, kiedy się wyprostował. – Naprawdę niezła, masz fach w ręku, maleńka. – Pocałował ją. Greta bała się, że odgryzie jej język, ale nie, on był czuły, naprawdę czuły. Wargi miał miękkie, spra- gnione pieszczot. – Ale mimo całego twojego wysiłku i zaanga- żowania muszę z przykrością stwierdzić, że ten numer dzisiaj to nie to, czego szukałem... mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz? – Znów pocałunek. – Za- służyłaś na napiwek. – Wręczył jej gruby zwitek. – Jak jeszcze coś wymyślę, znów przyjdę do ciebie, do- brze? Mogę? Mogę? Masz coś do dezynfekowania ran? Świniopas
Obowiązują stroje koktajlowe, napisano na za-
proszeniu. Nie, było jakoś bardziej elegancko: stroje koktajlowe mile widziane. Mile widziane. Kizia-mi- zia, ąforąfą, będziem sobie włazić w dupy w sposób wyrafinowany: ą, fą. Przyjęcie wspaniałe. Stoły uginają się od jedze- nia, a panie prawie mdleją na jego widok: odchudzają się już od tylu tygodni! (W okresie letnim w zasadzie nie jadają wcale). Mężczyźni wodzą po kobietach wzrokiem więźniów, którzy to kobiety od czterech lat nie mieli, kobiety nie zaznali, nie doznali. Tak, przy- najmniej od lat czterech. Mówiąc inaczej, każdy tutaj wzdycha do tego, czego mu brak, bo nie wolno, zaka- zano. Proszę państwa, nie łudźmy się, raj został utra- cony raz na zawsze, zawsze! Czerwony szampan, wysoko wyselekcjonowa- ne truskawki, moda prosto z Mediolanu i Paryża, tyl- ko najlepsze kurwy, czysta koka, koktajle, nazwiska, tytuły, bon tony, bon moty, bonbony, bene, bene. Twarze znanych, cenionych i lubianych palaczy ukry- wają się w kątach – jeszcze ktoś przyłapie fleszem i pójdzie w świat plotka o ich niezdrowym trybie ży- cia, nikotynizmie, kompulsywnym żarciu, seksualnym adehade i Bóg wie czym jeszcze. Autorytety moralne nie palą przecież czerwonych marlboro. Przeżył jeden z drugim Auschwitz, a teraz truje się bezmyślnie, ze szkodą dla całego społeczeństwa. Trzeba się kryć, je- śli człowiek nie chce, żeby sobie nim tabloidy wycie- rały niemieckie mordy! Nastrój sterowany jest tu odpowiednio dobra- nym na ten wieczór zestawem pobudzaczy lub uspo- kajaczy – każdy klient ma inne potrzeby. Ja na przy- kład lubię przypalić, a wy? Żadnej chemii, tylko czy- ste zioło, żyję w zgodzie z naturą! Ale wiem, że wiel- kim wzięciem cieszą się wśród tej pełnotłustej towa- rzyskiej śmietany wydajniejsze, bardziej celowane chemiczne stymulatory wydzielania dopaminy, endor- fin i innych balsamów na nasze zranione, samotne du- sze. Żyjemy w naprawdę wspaniałych czasach, oto menu i telefon do mojego dilmistrza, smacznego! To naprawdę świetny psychiatra, ma pigułki na nirwanę i na sny o lataniu! A tu drugi numer, zapewniam, że Carlos ma na- prawdę fajną koczkę. Rozglądam się dookoła przekrwionym wzro- kiem. Wiem, że moje rzęsy odwrócą uwagę od koloru moich białek. Jestem bezpieczna, bo ludzki mózg działa selektywnie. Ta wiedza ułatwia mi życie. Gdy- bym mogła wybierać, zostałabym Matą Hari. Mata Harą? Matą Harą? Moja przeklęta ciekawość wszystkiego raz za razem spycha mnie na boczne tory dygresji. Rozglądam się uważnie. Znam ich wszystkich z pierwszych stron gazet. Z bliska głęboko rozczaro- wują. Kobiety są o jakieś trzydzieści lat starsze, niż pokazano na lśniących stronach magazynów mody. Faceci grubsi, koślawi, garbaci, skrofuliczni, nieświe- ży, niemęscy i niepewni siebie. Wszyscy jak karyka- tury siebie samych, pierwowzory kanonów piękna niegodne ujawniania prawdziwej twarzy, ciała, mimi- ki: wizerunek piękniejszy od oryginału, uczeń prze- rósł mistrza, jak tu żyć? Są jak motyle, włożone za szybkę gabloty: na ścianie taki motyl zachwyca, ale gdyby go położyć na łące, od razu widać, że truchło. Ciekawe, czy wymieniają między sobą nazwi- ska chirurgów plastycznych i klinik odwykowych? Czy pieprzą się ze sobą bez pamięci w toalecie pała- cu, do której wysikamy dzisiejsze szampany, likiery (a być może niektórym szczęśliwcom, którym trafiła się od losu dobra przemiana materii, uda się wydalić wąparsje i inne smakołyki zakupione na koszt firmy ku jej chwale)? Wychodzę z kibla i odkręcam ciepłą wodę. Obok myje stare ręce sterana życiem żona prezydenta. W pierwszym odruchu chcę ją uściskać i powiedzieć, że współczuję takiego męża i że całym sercem jestem z nią, ale w porę się powstrzymuję. Jedenaste: kochaj bliźniego swego, ale bądź po- wściągliwy w okazywaniu tego. O! Pierwszy raz mój wzrok zatrzymuje się na dłużej. Serce bije mi mocniej, tu się dzieją rzeczy, o których nie śniło się nawet najbardziej wyuzdanym praczkom! Jakiś mężczyzna patrzy na mnie zielonym wzrokiem. Spojrzenie ma dzikie, cały jest lubieżno- ścią syjamską doprowadzoną do szczytu ludzkich możliwości. Ma twarz żydowskiego inteligenta, nie jakiegoś tam Portnoya, ale inteligenta z najwyższej półki wiekowej biblioteki. Koło oczu biegną mu pro- mienie głębokich zmarszczek; na pewno lubi się śmiać. Ma poczucie humoru. Żeby się śmiać tak czę- sto, by wyrzeźbić sobie w twarzy coś tak wyraźnego, trzeba być szczęśliwym człowiekiem. Źródło szczę- ścia jest nieważne: ważne, że facet je znalazł. Będziesz mój, pomyślałam, czy też pomyślało za mnie moje ciało. Wchłonę w siebie mięśniami po- chwy twoje żydowskie nasienie, kochany. Wymiana spojrzeń trwała może dwie sekundy, a ja już wyobrażałam sobie, jak pachnie jego pot. De- cyzja została podjęta w ciągu dwóch, może trzech se- kund: zjem go, kimkolwiek jest. Po chwili znów łowię jego spojrzenie. Mężczy- zna patrzy na mnie i wiem, że podniósł rzuconą mu rękawicę. Zabawimy się. Już łączy nas ponadzmysło- we porozumienie. Mam godnego przeciwnika. Chcę go, chcę. Chcę z nim wygrać, zwyciężyć go; jeszcze nie wiem, czy chcę go poniżyć i upokorzyć, czy może puścić wolno? Zobaczę. Znacie to: jeśli nie wiesz, dokąd pójść, droga zaprowadzi cię sama? Następnego dnia rano w hotelu wypijam filiżankę niesmacznej kawy (kawy?), zasta- nawiając się, kim był ten facet. Ma władzę, to pewne. Skąd wiem? Najpierw mnie zauważył i sterowany czystym instynktem bez zastanowienia podniósł rękawicę (to te same dwie sekundy, w których postanowiłam go w siebie wchłonąć). Potem przyjrzał się uważnie temu, co czuje. Teraz już widział umysłem, cichym ścigał mnie lotem. Patrzył na mnie jak na przedmiot, taksował wzrokiem, ważył, mierzył, oceniał jakość to- waru (tylko czekać, aż poprosi, żebym otworzyła usta i pokazała uzębienie!). Szacował, przykładał do mnie cenę wywoławczą. Wreszcie, oceniwszy szerokość moich bioder, cienkość pęcin i blask włosów, znów spojrzał mi w oczy i zapytał: „ile”? Nie „czy?”, ale „ile?”. Tak właśnie robią ludzie, którzy mają władzę. Jeśli nie wiesz, dokąd pójść, droga zaprowadzi cię sama. Mam pewność, że trafię prosto do celu. Chcę, pragnę i pożądam tego celu, mój cel jest dla mnie ważny. To ulubiona mózgowa konstelacja. Męż- czyzno, jesteś bez szans. Już wiesz, dlaczego przez lata biskupi palili ogniska z kobiet? Z jednej strony chcieli być tacy jak one – dlatego nosili sukienki. Z drugiej strony bali się naszej mocy. Nie rozumieli jej. Wiedzieli, że przed nami nie ma ucieczki, że fa- tum i kobieta to jedno i to samo. Jak się czegoś nie ro- zumie, najłatwiej to zniszczyć. Stąd palenie czarow- nic. Mnie na szczęście nie spalono, więc rzuciłam na ciebie urok. Wpadłeś w moje sidła. Nazywaj to, jak chcesz. I nie miotaj się, to na nic. A nie mówiłam?! Zasada przyjemności działa natychmiast. Kilka dni później jadę do kolejnego mia- sta w niesłychanie-ważnych-sprawach. Mój współpa- sażer odłożył na bok gazetę, którą czytał od kilku mi- nut. Z wierzchniej strony patrzy na mnie on, ten on, mój cel z charytatywnego balu sprzed kilku dni! I niech mi ktoś powie, że życiem rządzi przypadek. Już go mam, zaprowadziła mnie do niego dro- ga, którą wybrałam! – Mogę na chwilę pożyczyć? – Sięgam po ga- zetę, nie czekając na odpowiedź właściciela. Na tym zdjęciu mężczyzna patrzy inaczej. Jego spojrzenie mówi: mam was wszystkich w dupie. Albo nawet: chuj wam wszystkim w dupę, matoły. Jest po- gardliwie-kpiąco-lekceważące. Piękne. Trzeba mieć dużo odwagi, żeby tak patrzeć. To spojrzenie potwierdza moją teorię, że męż- czyzna z przyjęcia ma władzę. Władcy są odważni. Mam na myśli prawdziwych władców, a nie jakieś skretyniałe, skarłowaciałe karykatury. Wiecie, o czym mówię. Kiedy czytam, że mężczyzna jest dokładnie w wieku mojego papy, natychmiast zaczynam mu bezgranicznie ufać. Kiedy dowiaduję się, że do czter- dziestego roku życia był cenionym izraelskim piani- stą, zaczynam się w nim zakochiwać. Kiedy docieram do akapitu, w którym napisane jest, że ubrudził swoje delikatne dłonie pianisty węglem i gazem ziemnym, uśmiecham się szeroko. Gdy czytam, że jest trzeci na liście najbogatszych ludzi w kraju, już go kocham! Bezgranicznie! Na końcu jest akapit o jego żonie, Ewie. A więc droga do niego wiedzie przez krew. Jestem wilgotna. Wydaje mi się, że jestem wam winna wyjaśnie- nie. Wiem, że żyjecie w uładzonym świecie złud, a swoje lęki i prawdziwe pragnienia spychacie głębo- ko w nieświadomość. Lubicie, kiedy świat mieści się w znanych wam strukturach, kiedy do wszystkiego możecie przyłożyć swoją katolicką miarę – dlatego wyjaśniam. Żebyście mogli mnie zrozumieć swoimi mieszczańskimi móżdżkami, które tylko w świecie li- teratury i innej fikcji pozwalają sobie na szczery za- chwyt tym, co warte zachwytu, ale zakazane. (Bo niby po co mielibyście czytać to, o czym piszę? Ze wstrę- tu? Żeby się nade mną ulitować? A może chcecie się za mnie pomodlić?) Wyjaśniam, dlaczego robię to, co robię, i żyję tak, jak żyję. Dlaczego bez wahania po- stanowiłam wchłonąć w siebie izraelskiego pianistę. Dobra. Nie ma znaczenia, jak wyglądam. Wy- starczy, że powiem wam, że mężczyźni zwracają na mnie uwagę. Kobiety też, ale one nie patrzą tak przy- jaźnie jak mężczyźni. Mam cienką talię, cienkie pęci- ny, długie palce i szerokie biodra. Średniej wielkości bardzo twarde piersi. Twardą dupę, w wielu znacze- niach tego słowa. Nie golę cipki, tylko strzygę ją jak angielski trawnik, starannie. Moje złote włosy lśnią, tak samo jak moje zdrowe, białe zęby. Jestem mocna i sprężysta. Mam świetny kontakt ze swoim ciałem i świadomość siebie samej, co znaczy, że zawsze je- stem przytomna, że zawsze jestem w swoim ciele i wiem, co się z nim dzieje. Mogę nim dowolnie stero- wać, bo się z nim nie utożsamiam. Hrabal powiedziałby o mnie, że jestem „cycó- wą” i „dupiarą”, mogę się założyć. Dalej. Motorem moich działań jest od zawsze ciekawość; najbardziej pociągają mnie doświadczenia na sobie samej. Od wielu lat łamię siebie, rozszerzam swoje granice, przekraczam i zawieram. Wchłaniam i staję się. Badam i uczestniczę. Jestem, jestem tak bardzo, że bardziej być nie można. Jestem królową tu i teraz. Wszystko, czego doznaję, dzieje się po raz pierwszy. Jestem ślepym dzieckiem, które nie przesta- je zachwycać się światem, poznawanym za pomocą całego ciała. Jest tylko jeden cień: ciągle chcę więcej. Moc- niej, bardziej i dalej. Jestem żądna wrażeń i podraż- nień, głodna nowych doznań, uzależniona od czegoś podobnego do adrenaliny, jeszcze niewyekstrahowa- nego w laboratoriach chemicznych i nienazwanego przez koncerny farmaceutyczne – od tego czegoś, o czym Schopenhauer mówił, że nie da się tego nakar- mić. Umrzemy głodni, nie ma po co się szarpać. Ja chcę temu zadać kłam i dostąpić zbawienia przez nowe doznania. Zbawienie rozumiem jako stan, w którym nie pragniesz już niczego więcej, niczego bardziej. Z izraelskim pianistą jest tak właśnie – oto moje nowe wyzwanie. Nowa zabawka, nowa gra. Przeżyję coś jeszcze bardziej spektakularnego niż do- tychczas. Niech się spełnia proroctwo pewnej starej Cyganki (z przerażająco długimi płatkami uszu), która przyjrzawszy się przed laty wnętrzu moich dłoni, po- wiedziała zbielałymi ze strachu ustami: „Będziesz królową!”. Potem padła przede mną na kolana i ode- szła szybkim krokiem; nie odważyła się już spojrzeć w moją twarz. Koleżanki z klasy będące świadkami tej sceny (było czerwcowe popołudnie tuż przed roz- daniem świadectw, światło miało dziwny kolor, mia- łam może dziesięć lat) patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami. Nigdy nie znalazły w sobie dość odwagi, żeby mnie później zapytać o to, co widziały. To dobrze, bo nie chciałam, żeby pytały. Bałam się tego. Czułam swoją moc i bałam się jej. Byłam przekonana, że nie umiem nią sterować i jeśli tylko dam jej dojść do głosu, zawładnie mną. Uciekałam od siebie samej, od tego, z czym się urodziłam, kim by- łam. Aż pewnego dnia dotarło do mnie, że muszę wyruszyć w głąb siebie, żeby zrozumieć. Muszę do- znać wszystkiego, żeby móc wszystko pojąć. Moja podróż trwa do dziś. Zabawiam się ludź- mi, przedmiotami, energiami. Posuwam się dalej i da- lej, głębiej i głębiej. Czekam, aż balonik pęknie. A może nie? Umieram z ciekawości, chłonę świat, rozsze- rzam świadomość i dobrze się bawię. Czy teraz mnie rozumiecie? Mam w sobie jesz- cze mnóstwo miejsca. Aha, proszę was o jedno: wsadźcie sobie w dupę swoje psychologiczne gadki i teorie. Do mnie nie pasuje żaden z waszych szablonów. Żadnego do mnie nie przyłożycie. Nie pasuję, nie mieszczę się, je- stem za mała albo za duża. Wyciekam, wymykam się, gubię pościgi. Staję się i znikam. Mimikra. A kuku! Nie ze mną te sztuczki, wy zakatarzone półgłówki! Nie jestem typowym przypadkiem. Bo jak niby wyja- śnicie, że mam cipkę większą niż ja sama? Panie i panowie, do dzieła. Poszło łatwo. Zaskakująco łatwo. Postanowi- łam go uwieść, pozorując przypadek. Podróż to dobry czas na przypadki. Używając banalnych metod, do- wiedziałam się, kiedy i jak będzie podróżował Piani- sta. (Nazwę go tak dla porządku. Nie chcę, żebyście próbowali go odnaleźć na liście najbogatszych roda- ków, więc nie powiem, jak ma na imię. Nie szukajcie go, bo w rzeczywistości zajął pierwsze miejsce w zu- pełnie innym rankingu, nigdy też nie grał na żadnym instrumencie. Wybrałam dla niego dziedziny „pienią- dze” i „muzyka poważna”, bo my, kobiety, lubimy ta- kie konstelacje. Poza tym to moja, a nie jego historia. I jakie to ma właściwie, do cholery, znaczenie?) Z kasjerką na dworcu też poszło gładko. Po dłoniach poznałam, że ma ogromne problemy – wokół paznokci jej palce krwawiły. Kiedy wydawała mi bi- let, gryzła palce jednej dłoni, obsługując mnie drugą. Była całkowicie pochłonięta swoim natręctwem, przy- musem kaleczenia sobie rąk zębami, wgryzaniem się w siebie. Być może zmuszano ją do dotykania czegoś, czego nie chciała dotykać? Albo karała się za to, że dotyka czegoś, czego nie wolno? W każdym razie na moje pytania, w którym przedziale będzie jechał pan taki a taki, odpowiadała machinalnie, zajęta zjada- niem własnych dłoni. Kupiłam bilet dokładnie naprze- ciwko niego. Klasa biznes, koło okna. Od okienka odeszłam pełna głębokiego i szcze- rego współczucia dla kasjerki. Przyglądał mi się bezczelnie. W kącikach ust błąkał mu się uśmieszek. Wiedział, że nie jestem tu przez przypadek. Czekał, aż odsłonię karty. Aż uklęk- nę i zrobię mu loda, bezgranicznie wdzięczna za przy- wilej wkładania sobie do ust jego kutasa. Złe, złe, złe mniemanie o kobietach! Z torebki wyciągnęłam zaczytane wydanie Ery- styki Schopenhauera. Starannie omijałam go wzro- kiem. – Proszę wybaczyć. – W końcu oderwałam oczy od lektury. – Tak mi się pan przygląda, czyżby i panu wydawało się, że się znamy? Mam przeklętą, fotograficzną pamięć do twarzy i już gdzieś musiałam pana widzieć... – Wszystko to tonem hrabiny, która pozwoliła sobie na ekscentryczny wybryk zbratania się ze świniopasem. Skoro już została narażona na jego towarzystwo... – A może mi się wydaje? – Jak- bym pytała, czy nie widziałam go przypadkiem na końskim targu w Bodzentynie. Czy nie handluje tam klejem z końskich kopyt? Nie czekając na odpowiedź, wróciłam do książ- ki, do mojej hrabiowskiej lektury obowiązkowej. Wiedziałam, że wwierca się we mnie spojrzeniem, usiłując zrozumieć, co się dzieje. Poukładać sobie fak- ty. Porządek rzeczy został zburzony. Moje milczenie mówiło, krzyczało: „Milcz, świniopasie, milcz!”. Lży- łam go swoim lekceważącym brakiem zainteresowa- nia. Nie do takiego traktowania przyzwyczajony był Pianista. Pstryk! Zasiałam w nim niepokój, wzbudziłam cieka- wość. Był mój. Kiedy wysiadałam w centrum W., by- łam pewna, że mnie odnajdzie. I że nie będzie to przy- padek. Odnalazł mnie – co za ironia losu – przez swoją żonę, Ewę. Zajęło mu to kilka dni. Oglądali razem zdjęcia z rautu, rozmawiali o gościach. Zapytał, kim jest ten i ów. Kim jestem ja, ukryta starannie w tłumie innych gości – żeby tylko Ewa nie zorientowała się, że jej mąż zanadto na kimś skupia uwagę. Ot, czy my nie znamy tej dziewczyny w czerwonej sukience i wy- sokich butach? To jest chyba córka ambasadora Szwe- cji? A może konsula Norwegii, sam już nie wiem. A skąd, to jest jakaś artystka od P., nikt nic o niej nie wie, ale wszyscy ponoć pytają. Dziwna ja- kaś postać. Mroczna. Ma piękne buty, nieprawdaż? Potem Google wszystko mu o mnie powiedzia- ły. Znalazł mnie z taką łatwością, z jaką dłoń skaco- wanego alkoholika znajduje w ciemnościach szyjkę butelki z wodą. Telefonował z zastrzeżonego numeru. Jak się ma na koncie dziesiątki milionów dolarów, trudno za- ufać światu. – Musimy się spotkać. – Znów sięgał po mnie jak po coś, co mu się należało. – Pomyłka. – Odłożyłam słuchawkę. Znów zadzwonił. Jego pewność siebie była im- ponująca. – Dobrze wiesz, kto mówi. Spotkaj się ze mną. Teraz. Myślałam o tym, jak to jest wgryzać się w jego kark; poczułam w ustach smak krwi. Z wrażenia pra- wie odsłoniłam karty. – Nie, nie wiem, kto mówi – mroziłam głosem. – Jeśli nie przestanie pan do mnie wydzwaniać, zgło- szę sprawę na policję. – Rozłączyłam się. Trzeciego razu nie było. Widać Pianista bał się policji. A może żony? Teraz wypada coś powiedzieć o jego żonie. Jest naprawdę wspaniałą kobietą. Nie wiem sama, od cze- go zacząć wyliczanie jej licznych i jakże pięknych przymiotów. Powinnam zacząć od duszy czy ciała? Może najpierw coś o jej wyglądzie, bo dziś przecież tylko to się liczy: ile ma w pasie, w biuście, w dupie? Czy ma cellulitis, czy nie? Podwójny podbródek? Włosy na piersiach? Odrosty? Nieświeży oddech? Ka- micę nerkową? Depresję poporodową i taką ot sobie, bez wyraźnych przyczyn? Otóż nie! Nie przeczytacie o niej w szmatław- cach, o nie. Jest doskonała, nawet się nie poci! Wszystkie parametry ma doskonałe, absolutnie dosko- nałe. Nigdy nie widzieliście tak doskonałej kobiety. Nie trzeba do niej wcale Photoshopa! Potraficie to sobie wyobrazić? Ewa jest nieskazitelna. Tak właśnie mogła wy- glądać nasza pramatka. Taką kobietę stworzył Bóg. A raczej stworzyłby, gdyby w ogóle istniał. Nie myśl- cie sobie – Jezus was kocha, ale uważa was za strasz- nych frajerów! Wracam do Ewy. Jaki ma piękny umysł! Jak pięknie maluje na jedwabiu! Wygląda też na taką, co pięknie gra na harfie; harfa pasuje do niej znakomicie. Założę się, że pisze świetną poezję. Może haiku? Kto wie, czy nie umie lewitować? Jest taka zwiewna, taka efemeryczna, że na charytatywnych przedstawieniach dla chromych dzieci z przytułków zawsze grywa Kró- lową Elfów. Cudo, nie kobieta. Założę się, że nie miesiączkuje, bo to poniżej jej godności. Trzeba też powiedzieć o jej wielkiej dobroci. Jej działalność charytatywna wykracza poza granice naszego kraju, promieniując na cały zły i okrutny świat. Pieniądze Pianisty, przeobrażone przez dobrą Ewę w kromki chleba, zapychają zaropiałe gardła głodnych afrykańskich dzieci. Na tej liście są też, oprócz dzieci: walenie, foki bałtyckie, tygrysy bengal- skie i uważający się za najczystszych genetycznie po- tomków Majów Lakandonowie. (Lakandonów jest mniej niż tygrysów bengal- skich. Może dwieście osób. Najwięcej mężczyzn. Ko- biety im mrą jak muchy, więc Lakandonowie zapład- niają kobiety z innych plemion, tracąc siebie w sensie jedności zapisów kwasu dezoksyrybonukleinowego w niepowtarzalnych, lakandonowskich łańcuchach. Lakandonowie chodzą na co dzień w białych koszu- lach nocnych. Najważniejsza jest dla nich wyobraźnia i grupie przewodzi zawsze ten, kto umie świetnie wy- myślać niestworzone historie. Chcę być Lakandonką!) Oprócz istot żywych i czujących Ewa wspiera kilka muzeów sztuki ludowej. I tak dalej, i dalej. Lista jest otwarta, zmienia się dynamicznie. Ewa jest kobietą nieskazitelną jak wytwór wy- obraźni. Nie, żebym jej zazdrościła, ale pocieszające jest to, że każdy, nawet najpiękniejszy medal ma dwie strony. Od razu lepiej, nie? Wiecie, co sobie myślę, kiedy widzę nieskazitelną, piękną kobietę? To z jakie- goś szowinistycznego filmu, ale tekst dobry. Więc kiedy patrzę na jakąś nieludzko piękną kobietę, to my- ślę sobie, że na świecie na pewno jest facet, który nie chce już z nią sypiać. Wtedy zastanawiam się dlacze- go. Jak wygląda strefa cienia u żony Pianisty? (Och, jak lubię babrać się w ludziach, jak lubię roz- kładać ich na czynniki pierwsze, domniemywać i mnożyć możliwości! Grzebać paluchami w ich śmietnikach! Świat potencjalności nieustannie się roz- szerza, a ja rozszerzam się razem z nim, podróżując na – nie miejmy złudzeń – wielkiej chmurze niczego. W dodatku nad światem, którego nie ma. Wyobraźnia to potężna machina. Już dawno podjęłam decyzję, że gdybym musiała wybierać między łechtaczką a wy- obraźnią, wybrałabym to drugie. Czyżbym jednak była Lakandonką?) Ewa. Ewa. Czy jej delikatne dłonie gniotły kiedyś ciasto na chleb? Szorowały kibel? Myły podłogę w obecności pracujących w kor- poracji taksówkowej mężczyzn, których spojrzenia ślizgały się po jej chudym tyłku? Jeśli tak, to czy zachowała wtedy godność oso- bistą? Czy wyrzygała się kiedyś przez sen? Położyła spać z wieczorowym makijażem? Fantazjowała o dwóch mężczyznach naraz? Zabawiała się wibratorem większym niż penis Pianisty? Jadła surowe mięso? Lizała noworodka za uchem? Wąchała bieliznę? Przeskakiwała przez płot? Chodziła boso po nagrzanym słońcem błocku? Pływała nago, zachodząc w głowę, czy do jej cipki nalewa się woda? Czy rozmawiała o hipnozie z nieznajomym? Rozważała samobójstwo? Miała sny erotyczne z własnym ojcem? Chciała uciec z domu? Nie, bądźcie pewni, że nie! Mogę się też założyć, że Ewa nigdy, nawet w samotności, nie puszcza głośno gazów; nigdy też nie dała sobie wylizać cipki. Ona należy do kobiet po- wściągliwych. Skrajnie powściągliwych. Nawet myje się w specjalnych rękawiczkach. Spętał ją pancerz ge- newskiej szkoły zakonnej, do której wysłali ją rodzice – chłodni, kalkulujący, wyrachowani zwolennicy za- sad eugeniki. Wyposażyli córkę we wszystko prócz miłości. Trzeba uczciwie przyznać, że świetnie poradzi- ła sobie bez niej. Dalej, dalej. I jak to jest być z taką kukłą? Nie chodzi o to, że nie potrafi wyplewić buraków czy ule- pić pierogów, bo boi się zarazków i brudu za paznok- ciami, o nie. Rzecz w tym, że ona nigdy jeszcze nie puściła swojego ciała. Powinna to zrobić, ale nie po- trafi. To nie zła wola, to jej przeznaczenie: Ewa cierpi na genetyczne, neuronalne spięcie, napięcie psychicz- ne i cielesne, nakazujące jej kontrolować się nawet we śnie. Nigdy nie dopuszcza do siebie instynktu. Ba – ona nawet nie wierzy w teorię Darwina! Nie wierzy- cie? Zapytajcie. Ewa nie chce i nie może się pogodzić z faktem, że pochodzi od małpy. Ta teoria jej uwła- cza. I tu ją mam. Nie dla niej seks podczas menstru- acji ani szybkie numery w ciasnym kiblu samolotu! W urodziny Pianisty przygotowuje mu zapewne wła- snoręcznie kolację z siedmiu dań, z produktów, któ- rych nazwy trudno przeczytać, a co dopiero zapamię- tać, i nawet do głowy biedaczce nie przyjdzie, że mąż wolałby szybki, może nawet nieco brutalny seks anal- ny. Nie chcę jej oceniać, ale wydaje mi się, że Ewa dużo traci. Nie moja sprawa. Ostatecznie gdyby była bardziej spontaniczna, Pianista nie wodziłby na przyjęciu wzrokiem wygłod- niałego kundla. Może nawet powinnam być jej wdzięczna? Po tej prostej, może nawet prostackiej analizie już wiem, co mu dam. Niech żyje psychologia dla ku- charek! Niech żyją pisma kobiece! Niech żyją wolne media i nieskrępowany niczym rynek wydawniczy! Dzięki nim wiem, od czego uzależnię swoją ofiarę. Pokażę mu, jak bardzo pozbawiona skrupułów potrafi być dzika kobieta. Co się dzieje z ciałem dzikiej ko- biety, kiedy mając w sobie mężczyznę, wyobraża so- bie, że jest czarną panterą, szarpiącą się ze swoim samcem gdzieś w bezkresach sawanny. Sczepioną z kundlem suką. Co się dzieje z dziką kobietą, kiedy czuje w sobie moc swoich przodkiń, często zmarłych tragicznie w pożarach roznieconych przez przestra- szonych dupków w kieckach. Jak to jest, kiedy ma się poczucie, że seks nie jest zwykłym dymaniem, wsa- dzaniem i wyjmowaniem, posuwaniem, ruchaniem, pierdoleniem, pieprzeniem i jebaniem, czy jak wy to tam sobie nazywacie, ale aktem tworzenia nowego ży- cia. Wpuszczam w siebie mężczyznę i staję się Matką. Moim zadaniem jest wchłonąć w siebie twoje nasie- nie. Ruchami bioder sprawić, że wtryśniesz we mnie strumieniem, o jakim nie śniło się filozofom ani nawet aktorom filmów porno. Tak, tak, to wszystko jest możliwe! Jeśli sięgnie się po odpowiednie środki, można mieć wszystko. Wystarczy chcieć. Inna sprawa, że chcieć też trzeba umieć. Zobaczcie, do czego prowadzi instynkt. Jak tu nie wierzyć, że jesteśmy zwierzętami? Rzuciłam las- so, zwierzę zostało schwytane. Zwierzątko raczej. Pianista wyrósł mi za plecami, kiedy schodzi- łam po schodach z workiem śmieci. Proza życia. Kop- ciuszek schodził po schodach i ja schodziłam, tyle że tamten prawdziwy nie nosił w rękach śmierdzącego plastikowego worka. Niefart, to się nazywa niefart! Nie żebym była szczególnie romantyczna, ale dialogi wśród smrodu gnijących krewetek nie należą do przy- jemnych. Gdyby zamiast Pianisty stał tu Dozorca, Li- stonosz lub zwykły Sąsiad, czułabym się równie nie- komfortowo. W ustach międlił zapałkę. Nawet ubrany w ka- muflujące ubranie zwykłego obywatela wyglądał władczo i dystyngowanie, skurwysynowato i pociąga- jąco. Był księciem, którego dyskretny, wewnętrzny złoty blask prześwitywał przez żebracze szaty. Pach- niał skórzaną kurtką, ciepłem i drzewem sandałowym. Mieszanka, przy której odruchowo klękam. Tak pach- nie brzuch mężczyzny, kiedy się przed nim klęczy. Larwy muchy mięsnej. Czy coś takiego w ogóle istnieje? Larwy muchy mięsnej? Patrzył tak samo bezczelnie. Odwzajemniłam się tym samym. Patrzyłam przez niego, jakby go nie było. – To znowu pan. Znamy się z pociągu, prawda? – Westchnęłam głęboko. – O co chodzi? Kim pan jest, do cholery, i czego pan ode mnie chce? Och i ach, ten ton; z powodzeniem mogłabym zagrać w przedwojennym romansie. Mówię stanow- czym tonem, choć widać, żem bliska omdlenia. Ten zapach. Znów dopadły mnie wizje seksu pełnego żaru i uniesień, profesjonalnych orgazmów na wszystkich poziomach istnienia, oszałamiających eja- kulatów (czy „ejakulat” nie brzmi jak „triumwirat”?), miłosnych otarć i zsinień, obolałych ud, przygryzio- nych warg... Żeby się nie rozpędzać w snuciu seksual- nych scenariuszy z Pianistą w roli samca, musiałam zacząć zastanawiać się nad tym, jakie mogą być w do- tyku sufity w miejskich kanałach. Śliskie, zimne i wilgotne? Jakby tłuste? A jak to jest pływać nago w jeziorze pełnym wodorostów i ryb? Mózgowa sztuczka, neurologiczne czary-mary, odwracam swoją uwagę od potrzeb ciała i znów je- stem postacią wyhodowaną w tajnych laboratoriach moich półkul! Larwy muchy mięsnej, przybywajcie! Zamknij oczy. Wyraz „leasing”? Co zobaczy- łeś? „Leasing” czy może „lizing”? A kiedy w restau- racji w karcie dań widzisz napisane: „lasagne”, to my- ślisz o lizaniu? A dlaczego o to pytam? Sprawdzam, jak pracuje twój umysł. Co jest dla ciebie priorytetem. Świat rozkochany jest we władzy. A seks to władza, dlatego zawód prostytutki jest tak świetnie opłacany – kobiety mają w swoich ciałach władzę. Mężczyźni słono płacą za to, żeby się do nich zbliżyć, na chwilę zanurzyć w ich wnętrzach, by przez to za- nurzenie w kobiecie dostąpić wniebowstąpienia. Na chwilę są we władaniu ciała kobiety. Płacą za pławie- nie się w ich sokach, w ich korytarzach, przez które wydostajemy się jako gatunek na świat. Och, darling, jesteście tu tylko przez chwilę, więc ciesz się, płać i pław się, a potem znikaj! Wróćmy jednak do sedna sprawy. Japończycy twierdzą, że mężczyzna, który ma władzę, pachnie pieniędzmi i czymś jeszcze – pachnie wieloma cipka- mi. Oto Conan Zwycięzca, od lat podbijający różne panie! Kiedy idzie, za jego plecami ciągnie się ledwie wyczuwalny zapach kobiety, a raczej kobiet, wielu kobiet. Mój ty Pianisto, a raczej Świniopasie, znasz już teorie. Świniopasie, teraz ja wchłonę tę władzę, wyssę z ciebie całą przeszłość, za sprawą ruchów mojego ciała zapomnisz, kim byłeś, kim jesteś i kim chciałeś być. Zapomnisz w ogóle o istnieniu siebie samego. Zabiorę cię na przejażdżkę w kosmos, przez czas, po- rwę cię tysiące kilometrów poza ludzkość i prze- strzeń. Nie masz nic do powiedzenia, nie próbuj odma- wiać. Poluję na ciebie. Jestem tak blisko, że czuję twój zapach. Znów pociąg. Siedzę naprzeciwko ciebie i two- jej żony. Teraz już nie możesz mieć wątpliwości, czy to przypadek – wiesz już, że to gra i że to ja ustalam jej zasady. Czytam Mężczyznę, który pomylił swoją żonę z kapeluszem Sacksa. Daję ci znaki. Rozumiesz je, prawda? Och, jak doskonała jest twoja żona! Piękna ko- bieta. Nadanie samej sobie równie doskonałej formy musiało być naprawdę trudnym zadaniem. Wykonała je tak dobrze, że aż skończyła mi się skala ocen. Jest nawet podpisana – na niewątpliwie drogiej i francu- skiej apaszce ma napisane: madame, femme. Napraw- dę zjawiskowa kobieta, szczupła bez wyrzeczeń, ani jeden włos nie burzy harmonii jej fryzury! Uformowa- na przez nią (a raczej jej dwórkę fryzjerkę) kopuła nie pozwala jej się oprzeć o siedzenie. I tak by się nie opierała. Czyta pochylona najnowszy numer „Forbe- sa” – po angielsku, rzecz jasna. Ze wszystkich dostęp- nych na świecie mundurów wybrała właśnie ten: ko- bieta sukcesu. Takie kobiety jak ona nie opierają swo- ich nieskazitelnych fryzur na oparciach wyświechta- nych przez plebs. Poza tym przecież szkoda czasu na marnotrawienie, na sen. Ewa jest no-age woman. Tylko siateczka drob- nych zmarszczek zdradza, że nie jest już młódką, co właściwie czyni ją jeszcze bardziej interesującą. Och, naprawdę wiele bym dała, żeby móc po- szperać w jej życiorysie i znaleźć to, o czym chciała zapomnieć, a może już nawet zapomniała? Widzisz? Twoja żona nie widzi tego, co dooko- ła. Dlatego tyle traci – jest uśpiona, nie dopuszcza do siebie pragnień, udając przed sobą samą, że ich nie ma. Wszak zwierzęce żądze uwłaczają porządnym ko- bietom! Adaaa, to nie wypaadaaa! Jaka szkoda. Ty widzisz wszystko. Popatrz, tu obok, siedzi młody mężczyzna z grubą obrączką na serdecznym palcu. Jak myślisz, czy kiedy posuwa tym palcem żonę, pod obrączką zostaje mu jej śluz? O, zasnął niekulturalnie, z otwartą gębą! Dookoła wszyscy podróżni pilnie szkolą się, doszkalają, studiują umowy, w ostateczno- ści relaksują się świadomie według najnowszych tech- nik relaksacyjnych, a ten pacan zasypia sobie ot tak, beztrosko, plomby na zębach ma starodawne, amalga- matowe, pochrapuje, w dodatku obłożony jest głupi- mi, bezproduktywnymi gazetami o tematyce sporto- wej. Popatrz, jeden młody człowiek z obrączką i gaze- tą, a jaka skarbnica historii! Właśnie obudził go dźwięk telefonu. Rozmawia z kimś, bezwiednie gła- dząc się uspokajająco po pęczniejącym w spodniach penisie. Może to i dobrze, że nie widzi tego twoja ma- dame et femme? Jej kok mógłby tego nie znieść! Dziś w nocy pomyl swoją żonę z kapeluszem, Świniopasie! Serdecznie zapraszam cię do mojego po- koju. Pewnym osobliwym zbiegiem okoliczności mieszkam w tym samym hotelu co wy. Wasz raucik u ambasadora skończy się zapewne w okolicach pół- nocy; tylko nie pij za dużo i przyjdź lekko głodny. Nakarmię cię swoimi sokami. Kiedy wysiadamy, wkładam ci w dłoń małą karteczkę z nazwą hotelu i numerem pokoju. Znów hotel. Zawsze hotel. Bezpieczne miejsce, w którym można się spokojnie pieprzyć, z kim chcesz. Ani u niego, ani u mnie, tylko we wspólnym łóżku wszystkich ludzi, w którym wcześniej seks uprawiały setki par. Uprawiać seks. Co za głupie stwierdzenie. Czy seks jest czymś w rodzaju buraka? Czy seks się zasie- wa, a potem zbiera na jesieni? Uprawiać seks – za pomocą traktora i konia? Uprawa seksu, Maria K. Czekam na ciebie, Świniopasie, zasil mnie swo- im nawozem! Niczym duch przychodzisz dokładnie o półno- cy. Twoja żona zasnęła, bo na przyjęciu podałeś jej w ostatnim kieliszku lek nasenny. Opowiadasz mi o tym cicho, patrząc mi głęboko w oczy. Ale jesteś podły. Ciekawe, ilu kontrahentów uśpiłeś? Och, jak mnie to podnieca, czy jesteś złym po- rucznikiem? Uważnie rozglądasz się dookoła. Wiem, że mi nie dowierzasz. Myślisz, że jestem podstawiona, nie- prawdziwa, że jestem kukłą w czyichś rękach, zaraz wszystko się wyda, z sufitu spadnie na ciebie sieć i fi- nito, auf wiedersehen, hände hoch! – Nikt mnie tu nie przysłał – mówię. Nie chcę słyszeć odpowiedzi. Kładę ci na ustach palec. – Nic nie mów, zaufaj mi. A potem jest zupełnie inaczej niż zwykle. Cze- kasz, nie wykonujesz żadnych ruchów. Lekko drżysz, kiedy mój język wsuwa się aż do dna twojego ucha. Eksploracja, eksploracja do cna, do dna! Wyjmuję ci koszulę ze spodni, pięknie pach- niesz, to jakieś korzenie z dalekich, bagnistych krain, kwiaty kwitnące tylko przez kilka godzin w roku, dro- gie cygara, znane i lubiane już w czasach Zatoki Świń. Zapach luksusu, drogich marmurów, miękkich tkanin, nowości, dobrych tradycji, lisich ogonów, pie- czonych bażantów i koni z najlepszych stadnin na świecie. I oczywiście cipek, bardzo wielu dobrze uro- dzonych cipek. Ze mną będziesz uprawiał seks. W tej chwili właśnie mianuję cię moim Świniopasem, słodki ksią- żę. Zapomnij o atłasowych cipkach drętwych księżni- czek. Ze mną będziesz uprawiał seks w pocie czoła, po chłopsku, po ludzku, blisko ziemi i natury, czując, jak strużki gorąca wędrują przez twoje lędźwie. Ja nie jestem dobrze urodzona, ale lubię być dobrze chędożona. Wio! Podchodzisz do mnie z orężem wcelowanym w moje piersi. Naprawdę pięknie wyglądasz nago. Znów mogę powiedzieć coś o greckich herosach; mogę cię też porównać do robotników budowlanych, którzy w gorące letnie dni pracują bez koszul. Mój ty Świniopasie, mój sługo uniżony, klękaj! Liżesz mnie powoli, masz czas. Maestria twoje- go języka zachwyca mnie, znać doświadczenie. Na- prawdę doceniam. Mruczę jak kotka. Kładę cię na podłogę i biorę pod siebie. Kręcę powoli biodrami, napawając się męskością pulsującą głęboko, och, za- haczasz o granice mojego jestestwa, a raczej ja sama o nie zahaczam twoim penisem. Och, och, och. Wieeesz, ja naprawdę cię lubię, lubię cię lu- bieżnie, wchłaniam teraz z ciebie całą twoją moc, wy- sysam mięśniami pochwy wszystkie twoje doświad- czenia, przejmuję wszystkie twoje cipki, teraz to ja będę patrzyła z lekceważeniem na pospólstwo z okła- dek różnych gazet! Ale nie, zorientowałeś się, co ci grozi! Że oto nadziała się na ciebie czarownica, rzuciła na ciebie klątwę, zaraz stracisz wszystko, co miałeś, bo ona cię zniszczy, bo będziesz chciał jej więcej i więcej, prze- staniesz myśleć o wszystkim innym i tylko jednego będziesz chciał, jej samej, jej miękkiego wnętrza, któ- rym umie robić te wszystkie rzeczy, jakby miała w so- bie dodatkowe usta, ręce albo jeszcze kilka innych wyściełanych miękko ciasnych cip! Ona zawładnie twoim życiem! Wijesz się, chcesz przebić czarownicę swoim srebrnym kołkiem, odwracasz ją, nicujesz, starasz się dotrzeć do środka jej tajemnicy, zagłębić tam, gdzie jest najbardziej miękka, ale ona jest silna, silna jak mężczyzna i znów robi z tobą, co chce. Powoli, powoli, mamy czas maleńki, żona prze- cież śpi. Co jej właściwie podałeś? Walczymy ze sobą długo. Nie wiem, jak długo, bo przebywamy przecież poza czasem. Wpuszczam cię wszędzie, gdzie chcesz wejść. Proszę bardzo, za- władnęłam tobą, ale jestem sprawiedliwa, cała do twojej dyspozycji i hojna. Nie ma w moim ciele miejsc gorszych, mniej ważnych czy nieczystych. Każdy zakątek mojego ciała potrafi mi dać rozkosz. Teraz, Świniopasie, nauczysz się grać na moich wszystkich instrumentach. Proszę, poznaj je wszystkie! A teraz zobacz, jaka ze mnie zdolna flecistka. Takiej gry trzeba się długo uczyć, zwalczać naturalne odruchy, oddychać odpowiednio, przez nos, ale wy- starczy, że raz spojrzę na twoją twarz i już wiem, że podoba ci się moja melodia, że chcesz, żebym grała, grała, grała w nieskończoność. Doprowadzam cię do ostatniego akordu i przestaję grać. Śmieję się do cie- bie. Jeszcze mamy czas, dużo czasu. Jesteś mój po wieki wieków. Jeszcze nieraz zaprowadzę cię w po- bliże szczytu, a potem pociągnę w dół. Zgodzisz się ze mną, że każdy potrafi wejść na szczyt? Najtrudniej jest iść pięknie, a potem zbliżyć się do szczytu i sta- nąć, zejść na dół i znów wspinać się od nowa – dopie- ro za którymś razem stanąć na szczycie i szczytować w nieskończoność, łącząc ze sobą te wszystkie jałowe wspinaczki. Wreszcie czas na szczytowanie. Chodź, powoli, szeroko rozkładam nogi, wypinam się, klęczysz za mną, patrz sobie, jak znikasz, patrz. Piękna machina, prawda? Uprawiamy seks w ciszy i skupieniu, jeste- śmy pańszczyźnianymi chłopami natury, poszliśmy za jej zewem, wypełniamy posłusznie rozkazy instynktu, trudna to uprawa, niewdzięczna, ciągle trzeba zaczy- nać od nowa, od nowa, pchać i wypychać, przyjmo- wać i zabierać, dawać i brać, oddawać i wchłaniać. Teraz już napełnij mnie nasieniem, wchłonę je po- słusznie, chcę czuć, jak tryskasz we mnie, do środka, jak zespalamy się na chwilę, zrób to teraz, teraz, teraz, chcę pełnej synchronizacji, jestem na miejscu, na miejscuuuuu! Wyję jak suka. Mam, czego chciałam. Ty prze- żywasz swoją rozkosz skupiony, z zamkniętymi ocza- mi; wyglądasz, jakbyś się modlił. Wiem, że i ty dostałeś to, czego chciałeś. Dobry Świniopas. Dobry, dobry i posłuszny swoim pragnieniom. Idealnie dopasowany, tak jak myślałam, jak czułam i przewidywałam. Już wiem, że na zawsze zostaniemy razem. Nigdy się ode mnie nie uwolnisz. Mam wszystko na filmie. Także to, jak opowiadałeś o swojej żonie, o tym, jak ją uśpiłeś. Mówiłam ci już, że masz złe mniemanie o ko- bietach? Naprawdę musisz nad sobą popracować. Po- każę ci, jak szanować kobiety. Mamy na to całe życie! Buenos Aires
Podróże kształcą, słyszałeś? Kiedyś zapytałam
cię, czy jedziesz ze mną do Buenos Aires, pamiętasz? Musisz. Zrealizuję (używając ciebie) pewną mło- dzieńczą, nigdy nieurzeczywistnioną fantazję. Zosta- niesz moim podniebnym kochankiem. Nie tylko moim, ale poczekaj – zanim poznasz szczegóły, musi minąć trochę czasu. Cierpliwości. To będzie taka tro- chę randka w ciemno ze mną i kimś jeszcze. Prosisz o czas do namysłu; wiedziałam, że po- prosisz. Kiedy prosiłeś, musiałeś wiedzieć, że się nie zgodzę. Decydujesz się teraz albo użyję kogoś innego. Uśmiechamy się oboje, wiedząc, że najważniej- sze są w życiu przygody. Teraz. Teraz. Lecimy do Buenos Aires. Pas bezpieczeństwa pieści mnie jak czułe dło- nie kochanka. Przez osmozę przejmuję twoją wrażli- wość, a może oboje w duecie produkujemy jakąś nad- mierną ilość komórek nerwowych? Jako ateistka i bio- log muszę szukać rozwiązań racjonalnych. A, feromo- ny, zapomniałam o feromonach. To pewnie to. A więc to zapach twojego potu, niewyczuwalny dla mnie (kim jestem ja, skoro tylko część mnie czuje zapach?), sprawia, że podróżuję po świecie w twoim towarzy- stwie, przesuwając swoje granice? Według innej teorii mielibyśmy razem świetne potomstwo. Nasze geny się zwąchały. Czy tak? Kiedy jesteśmy blisko, moje komórki jajowe aż wyrywają się do twoich plemników? Czterysta (no, powiedzmy, nieco mniej, już trochę żyję i trochę zużyłam) tysięcy moich komórek jajowych krzyczy na twój widok: on, on, on! Tak? I ja nic o tym nie wiem? Dość bezsensownego marnotrawienia energii, stop domysłom! Ostatecznie, co liczy się naprawdę? Suma naszych pragnień, tylko to się liczy (pragnienie z Pragi). Jesteśmy tylko ty i ja, i fakt, że chcemy iść ze sobą do łóżka, na podłogę, na kuchenny stół, na schody. Gdziekolwiek, byle gdzieś, gdzie można by się wzajemnie posiąść, nakarmić sobą, nasycić. Tak bardzo się pragniemy, że śnimy o sobie. Czy to nie dostateczny dowód na to, że liczy się tylko ten głód? Nienasycenie jest tak zdesperowane, że sięga do pod- świadomości, steruje nami nieuczciwie, podprogowo. Nie brońmy się, od własnych pragnień nie sposób uciec. W każdym razie ja się poddałam. A teraz tylko się tłumaczę. Jesteś ty, jestem ja i twoja niespodzianka, w którą zabrnąłeś, decydując się na Buenos Aires. Na- sza przygoda rozegra się na pokładzie samolotu. Pa- miętasz Emmanuelle? A może to jakaś moja emana- cja, emmanuacja, wynikła z oglądania Emmanuelle i jednoczesnej masturbacji? (Wybacz, znów zagłę- biam się w moich badaniach nad wszystkim, zamiast od razu dążyć do celu). Tak więc, jak już mówiłam, wszystko rozegra się na pokładzie samolotu, którym będziemy we troje lecieli do Buenos Aires. Jak byś przetłumaczył Buenos Aires? Wierzysz w przypadek? Czy nasze Buenos Aires będzie wystarczająco bueno do mojego wniebowstąpienia? Nie będę cię dłużej trzymała w niepewności. Pewnie chcesz wiedzieć, kim jest trzecia część naszej wycieczki. To on. Młody, piękny, biseksualny żigo- lak. Jest całkowicie bezwolny: ludzka pacynka. Nie ma to chyba nic wspólnego z ceną, jaką za niego za- płaciłam. Taki jest. Lubi seks i jest naprawdę dobry w tym, co robi. Taki wolnomularz prostytucji, jeśli ro- zumiesz, na czym polega mój skrót myślowy. Do tego wszystkiego ma w sobie dużo czułości, szczerej, życz- liwej, wypływającej z wnętrza. Takiej, za którą nie trzeba dopłacać. Facet pomaga ci osiągnąć orgazm eksplozją euforii porównywalny do termojądrowego wybuchu na Słońcu tylko dlatego, że cieszy go szczę- ście innych. Prawdziwa dziwka z powołania, Matka Teresa prostytucji! Mamy szczęście, że trafiliśmy na niego w tym dziesięcioleciu. Nawet nie wiesz, od jak dawna karmiłam się tą wizją. Twoi koledzy od sportu, z którymi widywałam cię popijającego triumfy po corocznych wyścigach, a zwłaszcza jeden z nich, och. W gęstej zawiesinie knajpianej muzyki i papierosowego dymu wyglądali- ście jak duchy z przeszłości – jak pomniki starych, dobrych greckich czasów, kiedy miłość fizyczna dwóch mężczyzn była zaszczytem i przywilejem. Na- chylaliście się nad swoimi uszami, coś do siebie mó- wiąc, usiłując przekrzyczeć muzykę. Śniliście mi się później obaj: we troje połączeni we mnie, kołysaliśmy się w rytm fal przypływu i odpływu. Jakiego odpły- wu? Jakiegoś, nieważne. Chodziło o symbol czegoś pradawnego, starego, doskonałego. Być może zbyt doskonałego, dlatego wypartego przez społeczeństwo, a przynajmniej jego zdrową moralnie tkankę. Znów dywagacja, a przecież już jesteśmy w sa- molocie, już powiedziałam ci, że to on. Rozglądasz się niespokojnie dookoła. Jesteś blisko, czuję twój za- pach, przez co podnieca mnie niewinny dotyk pasa. A przecież to dopiero początek. Nie bój się, on się znajdzie w tak zwanym swoim czasie (czyj jest czas, kiedy nie jest swój?). Nie swoje czasy. Nieswoje cza- sy. Znów zabawiam się słowami. A chciałabym tobą. Napij się, rozluźnij i uwierz, że życie prowadzi nas dokładnie tam, gdzie chcemy się znaleźć. Zaufaj życiu, wypij kolejne (najlepiej potrójne) martini i – jeszcze raz – poddaj się nurtowi życia. Zanurz się w rzece życia. Nic się nie stanie, jeśli zamiast wody jej nurty zasili wino. Nasza podniebna seksualna odyseja właśnie się zaczęła. Jesteśmy dość pijani, by kontynuować. I ja mu- szę się wspomagać, nie myśl sobie, że to wszystko przychodzi mi łatwo. Doświadczenia na własnym or- ganizmie zawsze mnie pociągały, jednak co innego wyobraźnia, co innego działanie. Myśleć może każdy, to nie boli. Wpuszczanie do swojego wnętrza dwóch mężczyzn naraz może boleć. Nie mam danych, jak jest naprawdę. Nie wierzę aktorkom z filmów porno. Niektórzy ludzie za odpowiednią gotówkę są w stanie zjeść ze smakiem kawałek ciepłego, ludzkiego gówna. Gówno za gotówkę! Bolesny seks za gotówkę, taka może być prawda o współczesnej pornografii. Nie wiem. Dlatego wlewam w siebie eksterminatora wąt- pliwości. Go ahead, kobieto! Realizuj się, badaj swoje granice! Pielęgnuj winnice! W dole Ateny. Chłopiec blisko. Tak, to właśnie steward! Już zdążył wzbudzić twoje zaufanie. Wiem, to nasza manipulacja. Ten dobry człowiek, który przy- nosił ci drinki, będzie się niedługo z tobą kochał. Z tobą i z kobietą, z którą lecisz. Nie, nie z twoją ko- bietą. Dlaczego? Nie jestem niczyją kobietą. Należę do siebie samej. Długo pracowałam na ten związek, dlatego tak już zostanie: me, myself and I. Dziś jesz- cze ty i steward. Bonusy, luksusy. Będę jak wcielenie boga Wisznu, obsłużę was po królewsku. Proszę, pamiętajcie jednak o najważ- niejszym: to ja jestem dziś królową. Najpierw więc ja. Ja! Ja! Zwróciłeś uwagę na mój strój? Że wyglądam jak ktoś inny? Musimy trzymać się konwencji. Muszę mieć na sobie pończochy i buty na wysokich obca- sach. Koronkową bieliznę i loki. Podzwaniające sre- brzyście kolczyki i zapach (oczywiście, że Magie No- ire) gratis od fundatora głównej nagrody, czyli ode mnie. Główna nagroda? Wąsy i broda! Kawałek iPo- da! Cierpliwości. W ciszy i skupieniu podążaj za moim szaleństwem. Są duże szanse na wygraną, za- pewniam pana! Najtrudniej jest na początku, ale początki są za- wsze chropawe. Nawet Bóg Ojciec dopiero siódmego dnia stworzył niedzielę, jedyny doskonały dzień tygo- dnia. Och, jak trudno wyłączyć mózg i podążać za swoim ciałem, zwłaszcza jeśli leci się z dwoma face- tami Air France’em do Buenos Aires; zwłaszcza jeśli ci faceci mają zostać twoimi kochankami, zwłaszcza że martini krąży ci w żyłach szybciej i szybciej... Złej baletnicy przeszkadzają dwaj lotnicy. Jak mam się do tego, do jasnej cholery, zabrać? Serce bije mi coraz szybciej. Żałuję, że nie spo- sób napisać sobie seksplanu na kształt biznesplanu, a potem realizować go od początku do końca sukce- sywnie, punkt po punkcie. Tymczasem jedynym zna- nym punktem w naszej grze jest mój punkt g, jedyną obowiązującą zasadą – konieczność podążania za wła- snym instynktem. Zróbmy z tym, co chcemy. Nie wiem nawet, kiedy zasypiam. Budzę się, czując twój język przesuwający się po moich udach. Nie muszę otwierać oczu. Wiem, że to ty. Święta, wieczna pamięć komórek. Pustka moich atomów zna pustkę twoich atomów. Jednia doskonała, przenajświętsza unia doskonale dopasowanych do sie- bie narządów płciowych. Och, dajmy sobie spokój z wzniosłymi dyrdymałami. Chodźmy się pieprzyć. Po prostu pieprzyć. Kiedy otwieram oczy, on stoi za twoimi pleca- mi. Przygląda się nam długo. Wyraz jego twarzy prze- raża. Wiem i czuję, że nie robi tego dla pieniędzy. Seks to jego hobby. Hobby i lobby. That terrible be- auty flows in our blood, przebiegają mi przez myśl słowa piosenki. I’ll wear you as a hut, tak to chyba szło dalej? Wiem, że to jest ta właśnie chwila: kurtyna się podnosi. Zaczynamy! Szeroko rozkładam nogi. Patrzę na twarz tamte- go i czekam na twój język. W jednej chwili czuję ta- kie podniecenie, że jeszcze chwila, a wybuchną mi piersi. Nie pamiętam, kiedy czułam się tak doskonale. Jak królowa defilady, tamdadadam! Jesteś taki gorą- cy, kiedy czubkiem języka wgłębiasz się w mój mięk- ki owoc. Soczysty, prawda? Tamten klęka obok cie- bie. Nie zwracasz na niego uwagi. Musisz wiedzieć, że chcę, żebyście się polubili. Zależy mi na tym. Za- raz zobaczysz dlaczego. Pamiętaj, bądź otwarty, na- wet jeśli ma cię to zaboleć. Teraz liżecie mnie we dwóch. Musicie się doty- kać językami, zaraz pęknę, takie napięcie musi zabi- jać, mogę tego nie znieść! Rozkosz rozsadza mi ciało. A to przecież dopiero preludium do grandi verde amore antiquo! Pocałuj mnie w usta, dobrze wiesz, że mnie to otwiera; dobrze wiesz, że pod językiem wła- śnie trzymam klucz do swojego ciała. Tamten niech zostanie tam, gdzie jest. Przyznaj sam, fakt, że mu za to płacę, sprawia, iż chce się go trochę poniżyć. Po- traktować go przedmiotowo. Nagie instynkty. Coś strasznego! Coś pięknego! Ja potraktuję go raczej jak narzędzie, nie przed- miot. Gładzę twoje mięśnie. Mają szczególny rys, po- znam je zawsze czubkiem palca. Ta gładka, dziecinnie miękka skóra. Zapach, od zawsze ten sam. Plus (czą- steczki wnikają do wnętrza mojego nosa) lekko wy- czuwalny zapach potu o nieznanej mi dotąd nucie. Boisz się, prawda? Powiedz, że się boisz. Człowiek zawsze boi się tego, co nieznane. Człowiek zawsze boi się pierwszego razu. Ale nie ma się czego bać. On się na tym zna, poza tym wyraźnie mu się podobasz. Zapewniam, że będzie wchodził w ciebie delikatnie; prosiłam go o to. Już się zaczęło: położył ci dłoń na karku, a ty drgnąłeś. Zesztywniałeś mi w ustach, twój język stracił orientację, ale nie wyrwałeś się z obrzy- dzeniem, doskonale! Poddaj się, przecież zawsze by- łeś ciekaw, jak to jest. Skąd ta pewność? Znam cię, je- steś ciekaw wszystkiego. Znam cię i gwarantuję ci długie i dobre życie. Teraz też jest ciekawie, prawda? Już poddałeś się jego dłoniom, które pieszczą teraz twój kark, zamknąłeś oczy. Nie chcesz zobaczyć, co będzie się działo? I tak byś nie zobaczył; wszystko wydarzy się z tyłu. Prze- stań tylko kierować, rządzić i płynąć pod prąd: poddaj się nurtowi. Na pewno zaprowadzi cię tam, gdzie po- winieneś się znaleźć. Nigdy bym nie przypuszczała, że widok dwóch całujących się mężczyzn zrobi na mnie takie wraże- nie. Jakie wrażenie? Ogromne! Aż z wrażenia klękam przed wami jak przed obrazem Boga Ojca. Zamykam oczy i zaczynam was powoli ssać: raz jednego, raz drugiego. Staram się być sprawiedliwa, żeby żaden z was nie czuł się poszkodowany. Moi chłopcy. Czuję do was bezgraniczną czułość. Rośniecie mi w ustach, po kilkunastu sekundach dotykacie się, jeden język, dwaaaa... Rwą mi się myśli. Ale dość tego, dość. Chciałam tylko, żebyście się lepiej poznali. Czytacie mi w myślach, bo wasz żarłoczny pocałunek się kończy. Kładę się wygodnie. Liżcie mnie. Ssijcie i całujcie. Pieśćcie. Freestyle, nie gracie na czas. Pamiętajcie, najwyżej punktowane są wyobraźnia i czułość. Technika ma drugorzędne zna- czenie. Jestem jednym wielkim nerwem. Za chwilę kluczowy punkt programu. Myśli rwą się coraz gwał- towniej, a przecież muszę zapamiętać wszystko, co się dzieje. Muszę to potem ubrać w słowa, dla potomno- ści. Jak to zapamiętać? Centymetr po centymetrze, gdzie wędrowały po mnie wasze języki, chłopcy? Czy liczyć chwile, kiedy byliśmy najbliżej siebie, spleceni jak starożytne bóstwa z daleka? Jestem jak księżna Irina Wsiewołodowna. Chłopcy, chłopcy, chłońcie ze mną każdą chwilę, bawcie się moją kotką. Lecimy Air France’em, bądźmy jak Francuzi. Francuskie kobiety mają między nogami kotki. Kici, kici... nie, uspokój- cie się, jeszcze nie czas na mleczko. Kotka ma plan. Steward wie. Poinstruowałam go dokładnie o wszystkim tonem pozbawionym emocji, kiedy spo- tkałam się z nim po raz pierwszy w pewnej parszywej kafejce w marsylskim porcie. Morze, a może nabrzeże intensywnie cuchnęło szlamem i czymś niepokoją- cym, prehistorycznym i pierwotnym. Ten zapach pa- sował doskonale do naszego kochanka. Patrzył na mnie wzrokiem z głębi. Jakby w środku siebie miał jeszcze jedną osobę, która patrzyła na mnie z ukrycia. Speszyło mnie to, ale do końca udawałam, że niczego nie zauważyłam. Teraz też patrzy tym wzrokiem. Nie możesz tego widzieć, bo klęczysz przede mną, powoli wsuwając we mnie nabrzmiałego penisa. Ileż może mieć stopni, jest taki gorący, kochanie, jesteś chory, chory, nachyl się, pan wsunie w ciebie lekarstwo... Nie, nie opieraj się, spokojnie oddychaj, zastanów się, będziesz w środku idealnej, doskonałej konstelacji. Dający dawca. Czerpiący z dwóch źródeł pielgrzym na drodze do świątyni. Twoje stopy nareszcie zagoją się i przestaną krwawić, dotarłeś do celu. Wystrzelisz w niebo. Niebo wystrzeli w ciebie. Chcę, żebyście po- ruszali się we mnie synchronicznie. To, co dostajesz, popychasz dalej do mnie łagodnym ruchem lędźwi. Ja wchłaniam. Znów bierzesz i przesyłasz dalej. Czu- jesz? Jesteś w środku, jednocześnie wypełniony na- brzmiałą ludzką tkanką. Warto marzyć. Dreams come true. Nie ma nic lepszego. Za chwilę i ja się o tym przekonam. Zagryzam wargi, żeby nie krzyczeć. Kiedy po- myślę, że posuwa mnie facet, którego posuwa facet, kiedy otwieram oczy i widzę to, i to się dzieje na- prawdę, to się dzieje naprawdę, oni naprawdę tu są, oni tu są, zrobiłam to, zrobiłam, chcę krzyczeć. Wrzeszczeć. Na twojej twarzy mieszają się różne uczucia, w tym domieszka bólu. Pięknie. To miałam na myśli. Resztką umysłowych sił wybieram, jak chcę skończyć. Dobrze. Jeśli zaraz nie pozbędę się tego bo- lesnego napięcia, rozpadnę się na kawałki. Wylecę w powietrze. Ocierasz się o mojego kotka, bardzo jest mokry, czuję twój zapach, w ustach mam smak twojej śliny, znów znikam, tracę czucie siebie, nieznane siły porywają mnie w nieznanych mi kierunkach, nie ma mnie, tak bardzo bym chciała, żeby w jednej chwili strzelono do mnie z dwóch pistoletów, najpierw pan strzela do pana, potem, właściwie w tej samej chwili pan strzela do pani, pani zastrzelona podwójnie, zaor- gazmowana na śmierć, chłopiec w chłopcu rozpłynię- ty, gdzie byłam i dlaczego wciąż jestem głodna? Szybko, wiem, że mogę na ciebie liczyć. Wejdź teraz tutaj, czym chata bogata, wiem, że wy, chłopcy, wszy- scy lubicie wchodzić tylnym wyjściem, a ty, żigolaku, kiedy będę przyjmowała gościa, liż w tym czasie kot- kę, potrzeba jej dużo pieszczot, czułych pieszczot, to bardzo wymagające zwierzątko. Znów ziszcza się mój sen. Mam was we władaniu, módlcie się do Iriny i nie mylcie ruchów, trzymajcie tempo, nie zawracajcie z raz obranej drogi, powiadaam waaaaaaaaaaaaaaaam! Obłędny orgazm na granicy choroby psychicz- nej i dobrego smaku. Steward jest profesjonalistą naprawdę wartym swojej ceny. Znika, zanim zdążę wypowiedzieć zaklę- cie: „ciasteczka z dżemem różanym”. Moje ciało leży na twoim, wracamy powoli do swoich ciał, podróżo- waliśmy razem. Ale zanim jeszcze dotrzemy do por- tów naszych cielesnych powłok, już spłynie na nas zrozumienie, że mamy wielkie szczęście: udało nam się na siebie trafić. Właśnie odegraliśmy misterium, dzięki któremu wiemy, że jesteśmy dwiema częściami czegoś, co składa się z miliardów kawałków. A to znasz: la vida es sueno? Czy słyszysz mój perlisty śmiech? Polish psycho
(Z pozdrowieniami dla Breta Eastona Ellisa)
„Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu
wchodzicie”, myślę sentencjonalnie na widok męż- czyzny, z którym umówiłam się na spotkanie. Faceci tacy jak on nie kupują domów w centrum miasta – w historycznym centrum coraz droższego miasta, na które snobuje się przynajmniej połowa kraju. Klient ma na sobie jakieś niefirmowe ubrania i śmierdzi od niego tanią podróbką Fahrenheita. Po chwili dopiero dociera do mnie, że do grafitowego garnituru założył brązowe buty. Skandal, świat scho- dzi na psy. Nie zdążyłam zobaczyć, jakim przyjechał wozem, ale idę o zakład, że to polonez. Facet typu za- wracanie dupy. Facet męczący jak kac, jak zejście po spidzie, jak drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Tacy jak on źle kończą. – Od kiedy to takie ładne panie handlują nieru- chomościami? – pyta jowialnie na mój widok. Nie zdziwiłabym się, gdyby drapał się przy tym po jajach. – Nie szukam wrażeń. – Staram się, żeby mój głos brzmiał jak głos kogoś zmęczonego, kogoś, kto nie ma ochoty na rozmowę, a co dopiero seks. – A czy ja szukam? – gra obrażonego. – Mówię tylko, że pani ładna... – dąsa się. Mam nadzieję, że to koniec naszej kulawej, nie- potrzebnej rozmowy. Pokażę mu dom i rozjedziemy się, każdy w swoim kierunku. Jutro zapomnę, jak wy- glądała jego twarz, pojutrze nie będę pamiętała, że w ogóle istniał. Ale on dalej truje, nieświadomy, jak bardzo so- bie szkodzi. – Taka ładna pani jak pani... – Zaczerpnął tchu i ciągnie niezrażony: – Nie powinna pracować... Pani taka jak pani powinna całymi dniami leżeć w poście- li... Gdyby pani była moją żoną, nie pozwoliłbym pani pracować... Tylko kochał! Pięść samoistnie zaciska mi się w kieszeni. „Jeszcze jedno słowo, kutasie, a będę musiała cię za- mordować”, w myślach liczę do dziesięciu. Dziesięć. Ostatnia szansa. – Proszę pana – cedzę przez zęby lodowatym tonem. – Bardzo proszę zostawić mnie w spokoju. Nie życzę sobie takich uwag. Proszę, tu jest jadalnia. Okna wychodzą na południe. – Ale jak ja mogę spokojnie patrzeć, że marnu- je się tu tak piękna kobieta? – mówi płaczliwie. Pewnie się zaraz oświadczy, jak wszyscy ci fra- jerzy. Nie czekam na ciąg dalszy. Ilekroć usłyszę sło- wa „piękna kobieta”, pięści same wędrują mi do nosa tego, kto je wypowiedział. Tak jest i tym razem. Fa- jansiarz pada nieprzytomny, robiąc przy tym wiele ha- łasu. Zaskoczenie to duży atut w walce wręcz. Nie czekam, aż się obudzi. Szybko wyjmuję z torebki sznurek i taśmę klejącą. Na wszelki wypa- dek kładę też obok jego nóg swojego lugera. Związuję mu ręce i nogi, a niewyparzony ryj zaklejam taśmą. Nie chcę już więcej słuchać, jak gada, gada, gada. Czekam, aż się obudzi. Kiedy podnosi głowę, stoję nad nim, mierząc prosto w jego głowę. Chyba poszło mi oczko w rajsto- pach. Kiedy facet widzi pistolet, przestaje wierzgać i robić miny jak-się-tylko-wyswobodzę-to-dziwko-po- pamiętasz. Klasyka. Wszyscy zachowują się tak samo. – Prosiłam, prawda? – Podnoszę brwi w pytają- cym geście. Myślę sobie, że jeśli nie przestanę tak ro- bić, niedługo nabawię się zmarszczek mimicznych i będę musiała wstrzyknąć sobie botoks. – Prosiłam, żebyś się zamknął, chuju, prawda? Grzecznie kiwa głową. Wszystko według sche- matu. Luger na wszystkich działa dyscyplinująco. Nuda. Chujek wyje tak samo jak poprzednicy, kiedy minipilarką z Castoramy odcinam mu dłonie. – Trzeba było słuchać pani – nachylam się nad tą roztrzęsioną galaretą i zaglądam jej prosto w oczy. To mój ulubiony moment. W oczach ofiar za- wsze czai się zwierzęce przerażenie, ale na tym etapie jeszcze mają nadzieję. Za chwilę w tym spojrzeniu nie będzie już życia. Najpierw pojawi się niedowierzanie, że to już, że właśnie w tej chwili dokonuje się żywota, chwilę później pragnienie, aby śmierć nadeszła jak najszybciej; wreszcie zobaczę obojętność. Ale to na chwilę przed śmiercią. Teraz mamy pierwszy etap. Strach i nadzieja. Jestem panią życia i śmierci. Alleluja. – No, maleńki, pokaż cioci język – zbliżam się jeszcze. Podciągam rękaw sweterka z angory, który ku- piłam poprzedniego dnia w H&M. Pasuje jak ulał do mojej zielonej spódnicy z Solaru. Ma podobnie zimny i jednocześnie paradoksalnie namiętny kolor czerwie- ni. To się chyba nazywa karmin. Wyrywam język jed- nym, ale bardzo zdecydowanym gestem. Powiedziała- bym – zdesperowanym gestem. Długo się w tym szkoliłam w rzeźni i wiem, że to cholernie trudne. Za- leży mi na tym, żeby zrobić to profesjonalnie. Żeby facet pomyślał, że ma do czynienia z profesjonalistką. Nigdy nie lubiłam partactwa. Język u nasady ma kolor mojego sweterka. Za- wijam go w pachnące drukiem strony z dzisiejszej „Rzeczpospolitej” i chowam do torebki. Może nakar- mię nim psa, a może zrobię coś innego? Jeszcze nie wiem co, ale kolor soku języka naprawdę mnie urzekł. Ciekawe, czy moja kosmetyczka znalazłaby taki lakier do paznokci? Kretyn krwawi jak zarzynana świnia. Zanim znów tu kogoś wpuszczę, będę musiała zamówić panią Lenę. Pani Lena pochodzi z Ukrainy, przebywa w Polsce nielegalnie i bardzo potrzebuje pieniędzy na leczenie syna czy córki. A może psa? Nie pamiętam. W każdym razie pani Lena nie zadaje żadnych pytań. Posłusznie i – co najważniejsze – bar- dzo dokładnie zmywa ze ścian krew, wyskrobuje z dywanów drobiny trzewi i innych rzeczy, które lu- dzie mają w sobie. Bardzo sobie cenię panią Lenę. – Na drugi raz słuchaj, co się do ciebie mówi – szepcę mu do ucha, choć wątpię, żeby jeszcze coś sły- szał. A jeśli nawet słyszy, na pewno nic już nie rozu- mie. Wyjątkowo szybko się wykrwawił. – Cienias! – kopię go jeszcze w twarz i zaczy- nam żałować, że wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby zabawę z nim zacząć od wyrywania wąsów. To chyba boli, poza tym nienawidzę wąsów u facetów. Kurwa, chujek brudzi mi krwawą, brunatną pianą wy- pływającą mu z kącika ust pantofelki z Salamandra. – Cienias, brudas i chujek! Nawet nie chuj! – dodaję z żalem. – Wolę takich, co mają wolę – mielę ostatnie zdanie kilka razy w ustach, wsłuchując się w jego brzmienie. Zamykam drzwi i nie zważając na swoje brud- ne, lepkie od krwi ubranie, dzwonię po taksówkę. Na szczęście taksówkarz milczy. To pewnie jakiś Rusek, wszędzie pełno Ruskich, mówi się, że Chińczycy opa- nowują świat, a to Ruscy, Ruscy, Ruscy są wszędzie... Ten Ruski ma szczęście, że trzyma mordę na kłódkę. Jestem zmęczona i nie mam już siły nikogo mordo- wać. Marzę o filiżance cappuccino z cynamonową pianką. Najpierw jednak muszę się pozbyć tych ciu- chów. Jadę do Galerii Dominikańskiej, Ruski ma cze- kać na parkingu, szybko kupuję w KappAhlu miękki w dotyku niebieski golf z moheru z całkiem długim włosem (ciekawe, jak się będzie zachowywał w pra- niu?) i pasującą do tego indygową spódnicę z falbaną na dole. Do tego błękitne rajstopy Calzedonia, półkry- jące, bez klina. Przebieram się w toalecie, buty wycie- ram tylko papierowym ręcznikiem, zmoczonym pod kranem. Jeszcze szybko poprawiam makijaż podkła- dem Icone Diora, do tego cienka warstwa matowej szminki Givenchy w kolorze zimnej fuksji. Włosów nie muszę poprawiać. Ostatni rzut oka na zawartość moich porów. Czyste, czyściutkie. – Doskonale. Zwłaszcza ja – uśmiecham się do swojego oblicza. Przechwytuję pełne zdumienia spoj- rzenie babci klozetowej. W odwecie rzucam jej spoj- rzenie przepełnione wstrętem. Pomyśleć, że jest w moim wieku (więc nie powinnam, a nawet nie wol- no mi nazywać jej babcią), a siedzi w jakimś kiblu i czeka, aż ktoś rzuci na obtłuczony talerzyk z porceli- tu pięćdziesięciogroszówkę. Właściwie żebrze o mo- nety wzrokiem jak wygłodniały kundel o ochłapy. Wyjmuję z portfela pięć złotych. Kładę na dłoni tak, żeby widziała, i robię taki ruch, jakbym chciała rzucić monetę. W ostatniej chwili się wycofuję, a z twarzy tego brudasa znika służalczy uśmiech. Ja za to uśmiecham się szeroko, kiedy wychodzę. Och, jak bardzo lubię tę zabawę. Brudne ciuchy oddaję do pralni. Tam chyba też pracują nielegalni Ruscy, bo nikt nigdy o nic nie za- pytał. A może myślą, że mam obfite miesiączki? Wypijam cappuccino, obserwując gromadę roz- wrzeszczanych i pijanych Anglików. Palą śmierdzące papierosy. Mam ochotę zapytać, czy nie wiedzą, że palenie jest śmiertelnie trujące, że przez nich moje ró- żowe płuca pokrywają się brunatnym, rakotwórczym nalotem? Zastanawiam się, jakie dźwięki wydawałby skwierczący tłuszcz z brzucha tego grubego siedzące- go obok mnie, kiedy podłączyłabym go do prądu? Ostatecznie daję sobie spokój. Zamawiam jeszcze jed- ną kawę, płacę i wychodzę. Idę na dworzec. Tam zawsze się znajdzie coś ciekawego. Tyle ludzkich mętów w jednym miejscu: szczyt ohydy w centrum miasta. Straż miejska powin- na ich wszystkich powystrzelać, otruć jak szczury – czy ja wiem, może za pomocą jakiejś zatrutej darmo- wej grochówki? Grochówkę powinni rozdawać żołnierze, żoł- nierze w czasach pokoju wzbudzają zaufanie. Jeden z ludzkich szczurów z dworca zaczepia mnie tuż przy wejściu. Śmierdzi od niego denatura- tem. Czuję słodkawy, mdlący smród niemytego ciała, brudnych gnijących zębów i śmierci. – Pani kochana – w jego głosie brzmi auten- tyczne błaganie. Zatrzymuję się. – Jestem taki głodny... Niech mi pani kupi coś do jedzenia... Nie chcę żadnych pieniędzy... tylko buł- kę... Uśmiecham się łaskawie i gestem ręki zapra- szam go do pobliskiej knajpy, z której bucha piekielny smród starego oleju. Będę musiała umyć włosy. Czy Dior robi odżywkę do blond loków? – Na co ma pan ochotę? – pytam śmiecia uprzejmie, zastanawiając się, czy w ogóle umie czy- tać. Szybko wybiera hamburgera, jakby się bał, że za- raz zmienię zdanie albo zniknę. Nie odrywa ode mnie spojrzenia pełnego uwielbienia. – A czego się pan napije? – jeszcze zniżam głos, jeszcze bardziej jestem uprzejma. – Kawy, her- baty, cappuccino? – Naprawdę, kupiłaby mi pani cappuccino? – Oczy prawie wyłażą mu z orbit. – Ca-ppu-cci-no? – Nie dowierza. Nigdy nikt mu pewnie nie proponował cappuccino, to nie napój dla śmierdzących szczurów z Głównego. – Pojebało cię, stary? – Nie mogę już znieść tej farsy i wybucham niepohamowanym śmiechem. – Ni- czego ci przecież nie kupię! – Zanoszę się, widząc głupawy wyraz jego twarzy i pełne zdumienia spoj- rzenie sprzedawcy żarcia. – Weź się, ćmoku, za jakąś pracę! Dlaczego ktokolwiek miałby ci cokolwiek ku- pować? Czy pan dostaje coś za darmo? – zwracam się napastliwym tonem do tępaka zza baru. Wygląda, jak- by nie do końca wierzył w realność tego, co się dzieje. Wybałusza oczy, przez co wygląda na głupsze- go, niż jest. Pewnie się mnie boi, pewnie myśli, że je- stem wariatką, bo kręci głową przecząco. – Nie, proszę pani. – Jest tak bardzo grzeczny, że przez chwilę czuję się jak właścicielka plantacji ba- wełny stojąca z batem w dłoni przed rachitycznym niewolnikiem. Przeklęta wyobraźnia. – Wytłumacz więc, proszę, temu śmierdzielowi, że powinien się wstydzić tego, co robi. Co się stało z dobrymi manierami? Dokąd zmierza ludzkość? – Wzruszam ramionami i wychodzę. Jestem zmęczona, tak cholernie zmęczona, a przede mną przecież jeszcze seks, jeszcze nie mia- łam dziś orgazmu. Bez tego nie zasnę. To lepsze niż kokaina. Przeglądam telefon. Adam jest pierwszy na li- ście. Niech będzie i Adam, jego żona chyba rodzi trzecie dziecko, a może biorą ze schroniska trzeciego psa, a może kota? Kto to wie, kogo to obchodzi? Jak dobrze pomyśleć, Adam trochę łysieje i trochę śmier- dzi mu z ust, ale niech będzie i Adam, on zawsze ma ochotę, zawsze ma czas, a mnie się dziś spieszy, mam dziś w planie położyć się wcześniej spać. Wypoży- czyłam też dwa filmy, Teksańską masakrę piłą me- chaniczną dwa, film wojenny Powrót do domu w pla- stikowym worku i jako bonus mały pornosik Wyrucha- na flądra, muszę je jeszcze obejrzeć. Czeka mnie dziś dużo pracy. Mam nadzieję, że w moim hotelowym pokoju mają DVD z Dolby Surround. Seks z Adamem jest beznadziejny. Adam jest jak królik. Swoje uporczywe góra – dół uprawia do- kładnie i skrupulatnie, posuwa mnie jak maszyna do posuwania, wykonując średnio jedno pchnięcie na se- kundę. Ale i tak, mimo niskiej jakości usług, moja cipa robi się wilgotna i w końcu za którymś tam pchnięciem mam orgazm. Fizjologia. Czekam chwilę, aż dojdzie. Nie dochodzi. Przyglądam się ścianom pokoju i obmyślam zmianę wystroju wnętrza mojego domu. Może powinnam przewiesić obraz Dwurnika? A ściany, czy nie powin- nam przemalować ścian? Jaki kolor jest w tym sezo- nie najmodniejszy? Widziałam ostatnio w Praktikerze nowy kolor Duluxa, chyba Imbirowe Pole. Co za debile wymyślają nazwy dla farb? – Co za debile wymyślają nazwy dla farb? – pytam Adama, który, sądząc po minie, właśnie się spuszcza. Nareszcie. Co za żałosny koleś. Co za głupi wyraz twarzy. Następnym razem zadzwonię po kogoś innego. Mam ich cały telefon. Cały telefon napalo- nych, sterczących kutasów. Adam nic nie mówi, Adam jest przyzwyczajo- ny do moich dziwactw, tak przynajmniej mówi zbola- łe spojrzenie Adama. – Zmieniam numer telefonu, przechodzę z Plu- sa do Orange, podam ci – mówi, przeszukując kiesze- nie spodni. – Spierdalaj, Adam. – Zapalam papierosa. Palę jednego camela dziennie: postkoitalnego. Postkoitalne nie szkodzą. – Śmiertelnie mnie nudzisz. – Dym napotyka przeszkodę w postaci sufitu i płynie miękko w stronę ścian. – Już cię tu nie ma. Już, już, już! – Macham ręką i nawet nie patrzę w jego stronę, bo nie chce mi się już oglądać tego pozbawionego polotu, przycięż- kiego półgłówka. Kiedy wychodzi, przeglądam leżące na stole gazety. Paris Hilton to, Paris Hilton tamto, reklama Monnari, na której wychudzona Claudia Schiffer wy- gląda, jakby można ją było zabić, zmuszając do zje- dzenia ciastka z kremem, może za pomocą papieskiej kremówki z Wadowic? Och, jaka piękna zemsta za papieża Niemca, wybranego, kiedy jeszcze nie umarli ci, co pamiętają wojnę: zabicie symbolem papieża Po- laka tego blond uosobienia gombrowiczowskiego wy- obrażenia o rumianej chłopce tyrolskiej, aryjskiego symbolu rasy doskonałej... Mniam. Porzucam herme- neutyczne myśli i dalej analizuję prasę: Kasia Cicho- pek (kto to, kurwa, jest Kasia Cichopek?) depiluje nogi maszynką Gilette; wreszcie na ostatniej stronie ta szmata Angelina Jolie. Czego nie otworzę, tam Ange- lina Jolie, piękna i doskonała Angelina Jolie, szczerzy zęby, pewnie sztuczne, za to jakie doskonale białe. Mam ją na pierwszym miejscu sławnych osób, które chcę zastrzelić. Na drugim miejscu jest Penélope Cruz, zasrana dziwka, która tak świetnie wychodzi na zdjęciach, że gdybym jej nie znała, pomyślałabym, że spreparował ją w Photoshopie jakiś napalony dwu- dziestolatek. Ponoć w kraju powstaje Partia Kobiet, myślę sobie, szukając w Angelinie Jolie choćby niewielkiej skazy. Partia Kobiet powinna zrobić sobie listę tych, które należy wyeliminować ze społeczeństwa, bo pod- noszą estetyczną poprzeczkę, wyznaczając pierdolo- ne, coraz trudniejsze do sprostania kanony urody. Zgiń, przepadnij, Angelino Jolie, wydała na ciebie wyrok Partia Kobiet! Choć jest późno, dzwonię ze swojej zmysłowej nokii w stylowe kwiaty do fryzjera. Jest gejem, jak większość fryzjerów. Przeciąga sylaby: wieczorem w cywilu jest bardziej przegięty niż w pracy. Wymuszam wizytę nazajutrz wcześnie rano. Może podświadomość ostrzega w porę przegiętego, zmanierowanego fryzjerczyka, że za odmowę mógłby stracić, dajmy na to, oba jądra? Oglądam filmy, przez zaśnięciem onanizując się trzy razy swoim wielkim wibratorem z firmy Bru- tal Dildos. Nie śni mi się nic ciekawego. Właściwie nie śni mi się nic. U fryzjera jestem punktualnie. Mam na sobie sukienkę od Max Mary i pantofle od Venezii. Wszyst- ko zielone. A, przed wyjściem zdecydowałam się jeszcze na pomarańczowy szal z hinduskiego sklepu. Nienawidzę Hindusów, ale raz mogę zrobić wyjątek. Ostatecznie nie muszę myśleć, ile ryżu z szafranem zjadł jeden z drugim przy maszynie, która tkała szal, i ile razy mył sobie tyłek tamtego dnia, kiedy szal opuścił fabrykę? – O, co robimy? – Pedał już głaszcze moje wło- sy, już profesjonalnie udaje, że dotykanie ich sprawia mu przyjemność. – Ja bym zafarbował, bo jakieś takie matowe są, i chyba wyprostował, bo w tych loczkach to chyba starzej wyglądamy, co? – ten zasrany eufe- mizm my, my wyglądamy i te pomniejszające loczki, to żerowanie na kobiecym lęku przed starością. – Chuj ci w dupę i kamieni kupę. – Patrzę mu prosto w okoloną nażelowanymi strąkami twarz. – Przytnij moim włosom końcówki i zamknij ryj, bo jak nie, to otworzę ci mózg piłką do metalu Boscha i na- pcham tam włosów z podłogi! Nie interesują mnie twoje rady, ty mały lachociągu. – Wybucham śmie- chem, bo sformułowanie mały lachociąg wydaje mi się bardzo dowcipne i doskonale pasujące do małego fryzjerczyka. Tnie posłusznie, w milczeniu. Obmyślam w spokoju sposób na wyzwolenie ludzkości od udręki patrzenia na Angelinę Jolie. Kobiety, kiedy patrzą na tę szmatę, czują się winne, a mężczyźni podniecają się nadaremno. Udręka, nie? Nie zostawiam lachociągowi napiwku. Nie za- służył; właściwie powinnam go zabić, ale chuj z nim, niech sobie żyje, niech zaśmieca planetę swoimi śmie- ciami, swoimi gadkami, niech zatruwa środowisko swoją żałosną osobą. Ciekawe, czy wie, że plastik rozkłada się czte- rysta lat? Znów czuję zmęczenie. Przydałaby się koka albo chociaż feta, bo skąd na tym zadupiu wziąć kokę? Nie mam zamiaru wciągać proszku do piecze- nia Dra Oetkera, więc rezygnuję z poszukiwań koki. Muszę się zadowolić cappuccino, podwójnym cap- puccino. Dzwoni nokia. Odbieram, znów ktoś chce oglą- dać mieszkanie. Odmawiam. Nie jestem w nastroju, poza tym sprzątaczka Lena chyba jeszcze nie skoń- czyła roboty. Zresztą ja przecież wcale nie muszę pra- cować. Robię to, bo śmiertelnie się nudzę. Znów idę na zakupy. W Almie kupuję makaron penne Malmy, wędzonego łososia Almaru i mrożony szpinak Hortexu, czosnek (pewnie chiński, jebane żółtki, nawet rynek warzyw i owoców zalewa żółta zaraza!), osiemnastoprocentową śmietanę Zotta (z polskiego mleka, więc czuję się usprawiedliwiona). Będzie na obiad. Pod galerią wsiadam w sto czterdzieści cztery. A moje imię czterdzieści i cztery, gadam pod nosem, kiedy kasuję bilet. Udaje mi się zająć ostatnie wolne miejsce. Po chwili staje nade mną ciężarna z wielkim brzuchem i patrzy na mnie wymownie. Że niby taka jestem płaściutka w okolicy brzucha i powinnam jej ustąpić z tego powodu miejsca. Niech spierdala! Ja jej tego dzieciaka nie zrobiłam. Niech jej ustąpią inni. Ja jestem cholernie zmęczona, nie zdążyłam wypić swo- jego cappuccino przez te zasrane zakupy. Napiję się w domu. Wysiadam na Krzykach. Nazwa mojej dzielni- cy od zawsze mnie zachwyca. Krzyki. Szepty i Krzy- ki, Ołtaszyn powinien się nazywać Szepty, Bergman byłby zadowolony. Czy Bergman jeszcze żyje? – Mamusia wróciła! – Córeczka rzuca mi się na szyję. – Jak było w delegacji? – Wspaniale, kochanie. – Wdycham zapach jej włosów. Najpiękniejszy zapach świata. – Mamusia się za tobą bardzo stęskniła... – Całuję maleńkie rączki, maluśki nosek, przepełnia mnie macierzyńska miłość. – Pomożesz mamusi ugotować obiadek, zanim tatuś wróci z pracy? Zrobimy rybkę i makaronik, jak tatuś lubi, dobrze? – Dobrze, mamusiu. Idziemy do kuchni. Greta dwa
Raz jeden ze stałych klientów polecił jej innego
klienta. Gwarantował, że tamten jest w porządku, że to wieloletni przyjaciel. Greta mu zaufała, zadzwoniła pod angielski numer. Mężczyzna poprosił, żeby za- brała ze sobą wszystkie zabawki, jakie ma. Sądząc z głosu, mógł mieć jakieś sześćdziesiąt lat. Nie spra- wiał wrażenia skrępowanego. Przyjechał po nią aż do granicy. Walizka Grety, pełna seksualnych gadżetów, była bardzo ciężka. Ostatnia stacja, przy której zatrzymał się jej pociąg, zdawała się absurdalnie tkwić w samym środku nicze- go. Dął silny, zimny wiatr, Grecie zdawało się, że wieje z każdej strony. Bez luksusowych hoteli, pod- grzewanych podłóg i doskonale równych chodników poczuła się osamotniona, wyjęta z dobrze znanego i bezpiecznego entourage’u. Kiedy niemalowane od lat drzwi dworcowej poczekalni otworzyły się i stanął w nich pan Frik (tak nazywała go w myślach od pierwszego wejrzenia), uśmiechnęła się szeroko. Z całą pewnością ten osob- nik należał do tego samego świata, co ona. – Marcel mówił, że jesteś najlepsza na świecie – powiedział na powitanie i uściskał jak starą znajo- mą. – Dzięki, że przyjechałaś. – Cmok w policzek. Uśmiechnął się szeroko na widok walizki. Pojechali do hotelu. Greta uważnie go obserwowała. Był nadzwy- czajny. Wcześniej nie myliła się co do wieku, miał mniej więcej sześćdziesiąt lat i zniszczoną twarz sta- rego pokerzysty. Tamtego dnia nosił białe spodnie, białe kowbojskie buty, biały kowbojski kapelusz i żół- ty golf z miękkiej, włochatej wełny. Nawet na chwilę nie wyciągał z gęby cygara. Miał niski głos i dużo się śmiał. Malownicza, pełna rozmachu postać, którą wy- starczy spotkać raz, żeby zapadła w pamięć do końca życia. Opowiadał o sobie. Był dentystą, miał żonę, którą kochał, dorosłe- go syna, który robił karierę na innym kontynencie. Jego pewnie też kochał, ale nic na ten temat nie mó- wił. Każdego dnia coraz wyraźniej słyszał tykanie ze- gara. Starość zaczynała wpełzać mu na kark. Jeśli chciał posmakować wszystkiego, musiał się spieszyć. – Słyszałem od Marcela, że jesteś... – zawahał się – ...bardzo otwarta. Powiedziałbym: kompaktowa. Greta umierała z ciekawości, co też rodzi się w głowie Frika. O czym marzył przez całe życie? Czego pragnął? Do czego posunie się (w sensie posu- wania siebie samego), używając jej ciała? W hotelu zjedli obiad i Frik zaproponował, żeby Greta się zdrzemnęła, co przyjęła z wdzięczno- ścią. Wieczorem przyszedł do jej pokoju (tym razem bez kapelusza, za to w koszulce z napisem I’m the king of the deal i spodniach z guzikiem w kształcie serca). – Jesteś bardzo piękna, ale pewnie dobrze o tym wiesz, madame? – Pocałował ją kurtuazyjnie w wnętrze dłoni. – Co masz w walizce? Przyglądał się jej ekwipunkowi w skupieniu, ze zmarszczonym czołem. Wybierał różnej wielkości pe- nisy na pasie i starannie układał je na łóżku – od naj- mniejszego do największego. Uśmiechał się do Grety szeroko, łobuzersko, jakby czekał, aż pochwali go za wybór. Potem podszedł do odtwarzacza i włączył film. Gretę zaprosił do łóżka, rozebrał ją, położył na wznak i szeroko rozchylił jej nogi. Lizał ją i jednocześnie oglądał film. Film – klasyka: dwóch facetów, jedna kobieta. Znów ten sam schemat – pani służy panom, choć można by się w tej konstelacji spodziewać, że to ona będzie królową. Ale nie, nigdy tak nie było. Zawsze to kobiety służyły mężczyznom. We wszystkich pra- wie filmach, które widziała Greta, to mężczyźni byli obsługiwani po królewsku. Kobieta była tylko drogą do celu, nigdy celem. Bez względu na liczbę osób, które brały udział w seksie, to one ssały, ciągnęły, wpuszczały w siebie, oferowały swoje głębokie gar- dła, ciasne odbyty i mokre cipki. Cała pornografia była dla mężczyzn i mężczyznom służyła. Nikt nie kręcił i nie produkował filmów, w których to kobieta byłaby najważniejsza. Faceci w filmach często nie mieli nawet twarzy, zupełnie jakby składali się tylko ze swoich fiutów. Zresztą – może i była to prawda o świecie? Może mę- ska część populacji rzeczywiście składała się tylko z pozbawionych facjaty penisów, które zmuszone były obrabiać różne zniewolone kobiety? Dlaczego świat uznawał, że kobiety nie mają seksualnych po- trzeb, a ich jedynym marzeniem jest, żeby jakiś po- zbawiony twarzy kretyn ciągnął je za włosy, a potem spuszczał im się na twarz? Czy to je miało podniecać? A może raczej były to filmy instruktażowe dla kolej- nych pokoleń służących? Czasem przed zaśnięciem Greta wyobrażała so- bie pornografię dla kobiet. Robiła się wtedy mokra, a później śniła lepko i soczyście. Teraz Greta oglądała film: pani posuwała pana gumowym penisem, drugi aktor patrzył na to, mastur- bując się jak szalony. Frika musiało to bardzo podnie- cać. Poprosił o eksplorację. Dokładnie tak powiedział: eksplorację. Po pięciu minutach eksplorowania prosił Gretę z kurtuazją, żeby zwiększyła fi. Jego tyłek był ciasny i nierozciągnięty, a mimo to dawał się posuwać i ciągle chciał więcej, głębiej i szerzej. Musiało boleć jak cholera; szło opornie, mimo użycia lubrykantów. Greta czuła się jak wykonująca plan pracownica fa- bryki. Chwila, i więcej. I więcej. I grubiej. Nuda, pa- nie dzieju. – Na dziś wystarczy – Frik w połowie akcji za- żądał, żeby przestała. – Muszę przemyśleć resztę. Po- szukam jeszcze innego filmu, umówimy się na jutro, na dziesiątą? Teraz, jak chcesz, możemy iść się cze- goś napić, coś zjeść. To naprawdę dobry hotel, powin- no ci się spodobać. Mają tu też inne atrakcje, basen, siłownię, jacuzzi... – wymieniał zalety hotelu, jakby był jego właścicielem. Ubierał się przy tym powoli, starannie wygładzając poszczególne części garderoby. – Masz ochotę na cygaro? Nie? Masz ponad dwadzie- ścia lat i jeszcze nie nauczyłaś się palić? Pytasz o mój orgazm? Drogie dziecko, orgazm jest sprawą drugo- rzędną. Tu wcale nie chodzi o orgazm. Wieczór spędzili jak para stęsknionych za sobą przyjaciół, popijając drinki w hotelowym barze. Den- tysta był świetnym rozmówcą i z wielką swadą opo- wiadał różne zabawne historie. Nawet jego praca, o której mówił, że jest zwykłym grzebaniem ludziom w śmierdzących gębach, dostarczała mu wielu tema- tów do opowieści. W pewnym sensie byli bardzo do siebie podobni: to, co robili w życiu zawodowym, ro- bili z wielką pasją i miłością. Innymi słowy, byli od- powiednimi ludźmi na odpowiednich miejscach. Po kilku szklaneczkach whisky (tylko lód) Frik zaczął się zwierzać. Mężczyźni często zwierzali się Grecie, co akurat bardzo lubiła. Lubiła to od początku, nawet wtedy, kiedy jeszcze pracowała u swojej czułej burdelmamy. Jeśli facet, zamiast ściągnąć spodnie i pieprzyć dziewczynę, której zapłacił z góry za godzi- nę, wolał z nią rozmawiać, koleżanki Grety się obu- rzały. Uznawały takie zachowanie za afront: jeśli fa- cet, zamiast umierać z pożądania na ich widok, zaczy- na gadać o problemach z żoną czy dziećmi, może to oznaczać tylko jedno – dziewczyna go nie podnieca. Greta miała inne odczucia – jeśli facet, zamiast rżnąć ją jak zwierzak, woli z nią rozmawiać, to znaczy, że widzi w niej człowieka, a nie tylko cipkę, do której można się spuścić. Frik też najwyraźniej widział w niej człowieka. Punkty dla Frika! Miał przeczucie, że jego życie powoli zaczyna dobiegać końca. Każdego dnia robił rachunek sumie- nia, życiowy remanent, szczegółowy bilans zysków i strat. Po jednej stronie – ile miał, ile stracił, ile zy- skał. Po drugiej – czego zawsze pragnął, co jeszcze trzeba, co jeszcze można? – Wszedłem na Kilimandżaro. Posadziłem dąb, choć nie wiem, za przeproszeniem, droga madame, po kiego chuja mi to wszystko było? Wszedłem na tę górę, zziajałem się jak koń, zmęczyłem śmiertelnie i co? Ładny widok, i owszem, ale... nic się we mnie nie zmieniło. Drzewo jak drzewo, rośnie. I co z tego? Ciągle czuję ten sam głód, który dręczy mnie każdego ranka. Ciągle ten sam niedosyt, ta sama dziura w środ- ku... Dlatego chciałem się z tobą spotkać. Może tu coś odkryję? Greta miała pewne przypuszczenia, ale nic nie powiedziała. Wolała poczekać, aż Frik sam dojdzie do swoich wniosków. Następnego dnia był bardzo punktualny. Być może wszyscy dentyści są punktualni. Znów wyglądał olśniewająco: tym razem jego sweter był w kolorze soczystej zieleni, do której pasowała zielona kratka spodni. Buty miał czerwone. Musiał przykładać ogromną wagę do stroju. Kolejny element pasujący do układanki, myślała Greta, patrząc, jak Frik dokładnie składa zdejmowane z siebie ubrania. Znów ten sam schemat: sztuczne penisy na pa- sie i film. Film był piękny. Grali w nim piękni ludzie: dwóch rosłych, pięknie wyrzeźbionych herosów zma- gało się ze sobą na wielkim łóżku. Czarny najwyraź- niej dominował. Najpierw pchnął na kanapę Rudego tak, żeby tyłek tamtego był wypięty. Lizał go, a potem podrzucił do góry, jak gdyby tamten (przecież ol- brzym) nic nie ważył; głowa Rudego znalazła się do- kładnie na wysokości fiuta Czarnego. Mieli do siebie łatwy dostęp. Lizali i ssali się nawzajem zawzięcie, jakby grali w koszykówkę na poziomie mistrzostw świata. Jakby gdzieś biegli, ścigali się, rywalizowali, który lepiej, szybciej, z większą finezją? Każdy z nich wsłuchiwał się w swój tylko rytm, jakby ten drugi był manekinem, na którym można poćwiczyć ruchy bio- der albo zbadać głębokość własnego gardła. Filmy z gejami zawsze bardzo działały na wy- obraźnię Grety, choć ilekroć je oglądała, towarzyszył jej nie do końca uświadomiony żal – taka ogromna seksualna energia idzie na marne! Tyle kobiet można by uszczęśliwić tymi ślicznymi, zawsze chętnymi chłopcami, tymi pięknymi mężczyznami, zawartością ich nieustannie gotujących się jąder, ich wielkimi, lśniącymi fiutami. Zastanawiało ją też, czy może ów męski, techniczny, pozbawiony pieszczot i czułości seks był prawdą o męskiej seksualności? Może męż- czyznom rzeczywiście wystarczało tylko to wsadzanie i wyjmowanie, bez zbędnych ceregieli, gry wstępnej i całego love me tender, love me sweet? Pieprzenie, posuwanie, rżnięcie i pierdolenie, techniczne, dogłęb- ne raz, dwa, raz, dwa, gra zespołowa we dwóch na jednym boisku w tej samej drużynie? A jeśli to prawda, co mówią niektórzy naukow- cy? Jeśli rzeczywiście wszyscy ludzie są biseksualni? Jeśli układ kobieta – mężczyzna jest potrzebny tylko do zapłodnienia, do podtrzymania ciągłości gatunku? Greta nie miała zbyt wielu doświadczeń z kobietami, ale jedno pamiętała szczególnie. Niemal w każdy weekend brała udział w zbiorowym seksie. Miała przyjaciół, z którymi, kiedy nie pracowała, umawiała się na seks. Nie wiedzieli, czym zajmuje się zawodo- wo. To nie miało zresztą znaczenia. Wszyscy wiedzie- li o sobie tylko tyle, że każdy uwielbia dawać i dosta- wać rozkosz. Mieli do siebie bezgraniczne zaufanie. Eksperymentowali, eksplorowali, poznawali się, ko- chali. Zawsze ona i dwóch mężczyzn. Kiedyś któryś z nich przyprowadził przyjaciół- kę. Śliczną, drobną, rudą diablicę. Bardzo sobie z Gretą przypadły do gustu. Gdy chłopcy padli już bez sił, wyssani do cna, one wreszcie miały czas nasycić się sobą. Kochały się do rana, bez przerwy. Gretę podniecał fakt, że może dać swojej nowej przyjaciółce to, co do tej pory dawali jej mężczyźni. Czuła, że jest od nich lepsza. Dobrze wiedziała, którędy wiedzie droga na szczyt. Znała wszystkie drogi na szczyt – te długie i kręte, te proste i szerokie. Kiedy pieściła pal- cem diablicę, czuła się tak, jakby pieściła samą siebie. Miała serie porażających orgazmów i ciągle było jej mało. Kiedy po tamtej wyczerpującej sesji wróciła do domu, czuła się podniecona jak jeszcze nigdy dotąd. Próbowała się pozbyć rozsadzającego napięcia naj- większym sztucznym penisem, jakiego miała. Ale na- wet gdyby miała wibrator na napęd termojądrowy, nie udałoby się jej zaspokoić głodu, który obudziła w niej miłość z kobietą: miłość pełna czułości, chęci dawa- nia, umiejętność wsłuchiwania się w ciało tej drugiej, niespieszność i niezachwiane przekonanie, że każda, absolutnie każda część ciała zasługuje na czułość i uwagę. Kochając się z tamtą kobietą, Greta nabrała przekonania, że można osiągnąć orgazm poprzez pieszczenie samych tylko piersi albo nawet niewiel- kiego kawałka skóry na łopatce na plecach. Po tamtym doświadczeniu Greta doszła do wniosku, że miłość między kobietą i mężczyzną jest skazana na niepowodzenie, na porażkę. Obie płcie miały zupełnie odmienne potrzeby. Jedyne miejsce, gdzie mogły się spotkać i odbyć miłosne misterium, to połowa drogi. Półśrodek. Złoty półśrodek. W sumie nędza. Dziś penis Frika był znacznie twardszy niż wczoraj i Greta chętnie zajęłaby się jego obróbką, ale on nie chciał. Znów poprosił, żeby uzbroiła się w sprzęt z wczoraj, żeby zakuła swoją kobiecość w dyby sztucznych fiutów i żeby go posuwała: moc- no, zdecydowanie. – Tak samo jak na filmie, dobrze? – Uśmiech- nął się szeroko. – Albo jeszcze mocniej, dobrze? W swojej wyobraźni Greta zmieniła się w Czar- nego, Frika zaczarowując w Rudego. Och, jak żało- wała, że nie ma dość siły, żeby go podrzucać do góry, żeby nim poniewierać jak szmacianą lalką, żeby robić z nim, czego tylko dusza zapragnie! To, co miała przypięte do bioder, było jedynie protezą, martwym erzacem, miłosną kukłą, odgrywającą, zdaje się, coraz ważniejszą rolę w tym spektaklu. Czuła narastającą przyjemność, zagłębiając się między pośladki Frika. Nie była to przyjemność seksualna; chodziło o ten ro- dzaj zadowolenia, którą czuje nauczycielka, doprowa- dzając ucznia do miejsca, gdzie spływa na niego eure- ka. Musiała, musiała doprowadzić Frika do oczywi- stego wniosku o jego własnej seksualności! – Daj mi, daj mi go! – wyszeptał, odwracając się nagle. Fiut wyskoczył, uderzając Gretę w brzuch. Ssał go łapczywie, masturbując się jednocze- śnie. Zaciskał powieki. Jęczał, jęczał coraz głośniej, co oznaczało, że jego potencjometr jest podkręcony do końca. Greta szybko chwyciła duży wibrator i wpakowała go w tyłek Frika. Bonus od mistrzyni świata w seksie! Na ekranie Czarny posuwał Rudego z prędkością światła; obaj krzyczeli. Rudy zaciskał powieki tak samo mocno jak Frik. W sumie tworzyli niezły czworokącik. Nie miało znaczenia, że tamci dwaj byli wirtualni. Wirtualni wirtuozi, wszyscy w hotelowym pokoju na granicy – na granicy krajów gdzieś w zjednoczonej Europie, na granicy wytrzyma- łości. Frik krzyczał. Wyglądał, jakby miał właśnie or- gazm tysiąclecia. Długo potem leżał, nie otwierając oczu: Greta nawet zapytała, czy wszystko w porządku, tak nie- zdrowy kolor miała jego skóra. Odpłynęła z niej cała krew, wędrując po wszystkich, wyczerpanych teraz śmiertelnie organach wewnętrznych. Taki ubytek energii! Greta patrzyła na niego i myślała, że przez ten czas, który spędzili razem, Frik ani razu nie dotknął jej piersi, raz lizał jej cipkę; ani razu jej nie pocało- wał, nie dotknął. Jedyne, czego chciał, to żeby go po- suwała w tyłek. Potem ssał sztucznego fiuta i to do- prowadziło go na sam szczyt. Mogła się założyć, że szczyt ten był położony znacznie wyżej niż Kiliman- dżaro. Tylko czy Frik wyciągnął z tego jakiś wniosek? – Zastanawiałeś się kiedyś, czy jesteś może ho- moseksualny? – zapytała ostrożnie, kiedy doszedł do siebie na tyle, by móc zapalić cygaro. – Robiłeś to kiedyś z facetem? I tak już pobladły Frik zbladł jeszcze bardziej i prawie zakrztusił się dymem. – Co ty mówisz, dziewczyno?! – był śmiertel- nie oburzony. – Ja, proszę ciebie, miałbym być peda- łem? Pe-da-łem?! Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? Uśmiechnęła się tylko i przeprosiła za zbyt da- leko idące wnioski. Pan wybaczy, oczywiście, pe-dal- stwo, a fe, jak tak w ogóle można? Na ekranie Czarny postkoitalnie wgryzał się w usta Rudego; leżeli ciasno ze sobą spleceni, wyczerpani do cna, do ostatniej kro- pli nasienia. – I to się właśnie nazywa wyparcie – tłumaczy- ła mi Greta, gdy Piękny Pianista zrobił sobie przerwę na kieliszek wódki. Wlewał ją w siebie jak wodę, bez najdrobniejszego nawet grymasu na zniszczonej twa- rzy. – Frik zapłacił mi wtedy dużo, bardzo dużo, o wiele więcej, niż się spodziewałam. Myślę, że chciał dać mi w ten sposób do zrozumienia, żebym nie mó- wiła jego przyjacielowi o tym, co robiliśmy. Skoro mnie przyszło do głowy, że jest homoseksualny, to dlaczego nie miałby tak pomyśleć jego przyjaciel? Wyobrażasz sobie? Myślę, że nawet gdyby sypiał ze swoim pomocnikiem z gabinetu (pokazywał mi jego zdjęcia, taki mały, jędrny Niemiaszek), to i tak nie do- puściłby do siebie myśli, że podniecają go mężczyźni. Wiele bym dała, żeby móc poszperać w jego głowie, w jego życiorysie. Ja też, Greto. Ja chciało jeść
Jeszcze kilka dni wcześniej nie wiedziała, że
tak to się skończy. Tak pięknie. Siedziała w poczekalni i patrzyła w ścianę. Nie myślała. Trudno myśleć o czymś w takiej chwili. Ser- ce waliło jak oszalałe. Zaraz się dowie. Tak czy nie. Chora czy zdrowa. Życie albo śmierć. Ręce do góry. Nigdy nie myślała, że seks może się skończyć w przychodni. Że za chwilę przyjemności – po której zresztą głód zaraz wracał, czasem ze zdwojoną siłą – będzie musiała płacić strachem aż na granicy lekkich mdłości. No ale. Robiła to setki razy. Z różnymi faceta- mi. Czy któryś wepchnął w nią wirusa, którego usiło- wały zwalczyć najtęższe umysły na świecie? Który? W laboratoriach całego globu trwał ciągle far- maceutyczny wyścig – kto pierwszy zawładnie ogromnym rynkiem leków leczących z AIDS, szcze- pionek na HIV? I wirusowi nikt nie podołał, choć w grę pewnie wchodziły miliardy dolarów i innej wa- luty. Być może teraz ten wirus, odporny na pokusy całego świata, był w niej. Karał za rozwiązłość, nie- wierność, a w pewnym sensie także za nieumiarkowa- nie w jedzeniu i piciu. (I paleniu). Przecież ten seks to prawie zawsze po jakimś spożywaniu. Wyobrażała sobie wirusa. Był jak mały ksiądz, który karze za grzechy. Ile to razy księża mówili z ambon, że nie wolno uprawiać seksu przed ślubem? Trzeba było ich słuchać, wiara ojców jest jednak wia- rą mądrą, roztropną i chroni przed złym. Tak sobie powtarzała, patrząc na ścianę przychodni, na której ktoś ręcznie na kartonie napisał: „Zabraniam plakato- wać ściany!”. Jakie to było autorytarne tak zabraniać, stawiać wykrzykniki, pisać grubą kreską czarno na białym, nie przejmując się, że pismo niechlujne, litery chwiejne i nieprzekonujące. Księża też tak robili, świat miał według nich tylko dwa kolory, pozytyw i negatyw, koniec kropka, choć ręka czasem drży. Nie stawiaj człowieku pytań, padnij na kolana. A może było warto ich słuchać? Ale słuchała swojego ciała. A ciało się wolno puszczało. To wyznała sobie szczerze na twardym krześle w przychodni. Być może za późno na kłamstwa. Dlaczego tak? Może to przez tę potrzebę bycia szczęśliwym, zadowolonym ssakiem? Ssaki nie myślą, ssaki parzą się, kiedy tylko przychodzi im na to ochota. Potem, już po akcie, samice pełne nasienia samców wylegują się w słońcu, nie myśląc o grzechu, ślubie i przedmał- żeńskiej czystości. Tak, to pewnie przez czysty ata- wizm. Kierowała nią nieskażona kulturą biologia. Przecież to nikt inny jak tylko geny kazały jej polo- wać na mężczyzn i chłopców, uwodzić ich, wabić, ku- sić i wsysać do środka ich nasienie. Szukała wciąż tego jednego jedynego, któremu mogłaby dać się za- płodnić. Najlepszego, najsilniejszego, najbardziej od- powiedzialnego. Cały świat tak robił, nawet głupie i nieskomplikowane pierwotniaki. W pewnym sensie była przecież pierwotniakiem czy też innym prostym stworzeniem, które gziło się ciągle z innymi stworze- niami tego samego gatunku. Nigdy nie uważała na biologii. Dawcy genów, które miewała w sobie, byli niby jednego gatunku, ale znacznie się od siebie róż- nili. Właściwie różnili się od siebie tak bardzo, że chwilami wątpiła, czy rzeczywiście należeli do tego samego gatunku. York to niby pies tak samo jak dog, ale trudno w to uwierzyć. Wśród jej facetów były yor- ki i dogi. A także pudle, buldogi, bulteriery, sznauce- ry, jamniki; z ciekawostek – szakal, pekińczyk, akita inu, dziki pies dingo. Nawet wilk. Oraz, oczywiście, wiele, wiele uroczych kundli. Byli w różnym wieku, w różnym kształcie, o różnych zapachach i kolorach. Także w wielu kon- stelacjach. Ale to może nie czas na wspominanie tych dziwnych zdarzeń? Zaraz się dowie. Zaraz. Przyjdzie jakiś przedstawiciel służby zdrowia i rutynowo wyko- na swoją pracę. Poda kartkę z wyrokiem: pozytywny, negatyw- ny. Dobry, niedobry. Winny, niewinny. Wierny, nie- wierny. Czarne, białe. Znów to sumienie stuningowane przez nauki księży. Co z tego, że miała wieczną ruję i chciwe ży- cia geny, kiedy Bóg patrzył? I widział ją, jak się pusz- cza, gzi, uprawia seks, kopuluje, spółkuje, odbywa stosunki seksualne w celach nieprokreacyjnych, dla przyjemności. Jak jakiś lemur, jak uchatka bezwstyd- na, jak suka. To oczywiste, że za takie zwierzęce roz- pasanie Bóg mógł – a kto wie, czy nie powinien – ukarać ją wirusem – małym księdzem. Z tego, czego uczono ją na religii, był do tego zdolny. Najpewniej już to zrobił. Jak dobrze pomyśleć, mały wirus mógł być równie dobrze katechetką, matką karzącą za zabawę w lekarza, podręcznikami do wychowania do życia w rodzinie, bo przecież wiadomo, że seks tylko w ro- dzinie. Oni wszyscy pouczali, że wierność, wierność, raz jeszcze wierność. Wierność do zrzygania. Albo abstynencja. Najlepszy środek antykoncepcyjny? Kartka pa- pieru. Trzeba ją tylko mocno ścisnąć udami. A co, jeśli trzeba będzie zaraz umrzeć? Jaka straszna pokuta za orgazmy! Czas na rachunek sumienia. Który, który mógł- by ją zarazić? Może ten dziwak, którego poznała przez portal randkowy? Na swoim profilu miała tylko kilka pytań: Jack Wolfskin czy Jack Daniels?
Święty James Bond czy święty Jerzy Popiełusz-
ko? Przygoda czy rutyna?
Hammam czy Hamas?
Metafizyka duszy czy perystaltyka jelit?
Bezcielesna dusza czy bezduszne ciało?
Ekstaza czy homeostaza?
Tamten elegancik odpowiedział najbardziej
dowcipnie. Skrycie liczyła, że właśnie spotkała miłość życia. Umówili się na kawę w pachnącej cynamonem kawiarni. Ponad rutynową gadką szmatką patrzyli so- bie w oczy i znajdowali odpowiedź: będzie cudownie. Patrzyli i wiedzieli, że będą się parzyli. Patrzyli i pa- rzyli. Po wypiciu kawy on zabrał ją lśniącym wozem do swojej wyglansowanej na wysoki połysk chaty. Nawet mydło w łazience pasowało kolorem do reszty, do kafli, do tego całego przepychu, do designu na światowym poziomie. Rzucił ją na łóżko. Zerwał ubranie. Zdjął z sie- bie dobre maniery. Rżnął ją jak gumową lalkę, bezna- miętnie, systematycznie. Mocno, boleśnie. Teraz zrób to, teraz tamto. Teraz wypnij się tak, a teraz tak. Boli, mówiła, a on udawał, że nie słyszy. Po chwili jego twarz przybrała wyraz, którego się przestraszyła. Kie- dy zadzwonił telefon, mistrz designu po prostu wy- szedł z niej do drugiego pokoju. Bez słowa. Chwyciła w garść leżące na podłodze majtki i wybiegła z pach- nącego lawendą domu. Umierała ze strachu, że będzie ją gonił, a potem zerżnie, zajedzie na śmierć. Kiedy zauważy, że kochanka zmarła, poćwiartuje i zamrozi. Było w nim coś, co przerażało, a co zauważyła dopie- ro wtedy, kiedy pieprzył ją w zapamiętaniu, a może w zapomnieniu. Porównałaby go do bulteriera. Źle prowadzone- go, dzikiego. Takiego, co już kiedyś zakosztował lu- dziny i teraz żadne inne mięso nie zaspokoi jego straszliwego głodu. A tamten harcerzyk, którego poznała, kiedy po- jechała wspinać się na skałki? Och, aj i waj, jaki był piękny. Jaki giętki i sprężysty, jaki elokwentny, wy- kształcony, jaki doskonały, doskonały! Sześć fakulte- tów, wspaniałe osiągnięcia w sporcie, pracy, w polu i zagrodzie, w wojskowości nawet, zimą i latem, ema- nacja Ducha Świętego, naprawdę, skrzyżowanego ze Spidermanem i Bondem. Wystarczyło jedno spojrze- nie: pstryk! – i już wiedzieli, że są w swoim typie. Gra rozpoczęta, start! Wspinali się potem cały dzień razem. On prężył muskuły i opiekował się nią, choć wcale nie potrzebo- wała pomocy. Potem klasyka gatunku: ognisko, ogni- ska już dogasa blask, pójdź w me ramiona, o piękna pani. Najpierw w ramiona, a potem nadziej się na mnie, spójrz, jak wspaniale jestem doszpejowany! Było cudownie, rozkosznie, długo i namiętnie, aż tu nagle zadzwoniła żona Bonducha Świętego i stosunek był przerywany. Żonaty był. Ukrywał to. Żenada. Ten był chartem. Pięknym, rasowym chartem afgańskim o pięknym ciele i fałszywym pysku. Dalej. Który, no, który? Myśli o nich i oczami wyobraźni widzi rozsz- czekaną zgraję. O, mały piesek rozszczekał się histerycznie, jest blisko, kąsa ją za nogawkę. To on, chłoptaś jeszcze z czasów liceum, kiedy właśnie zrobili to pierwszy raz w życiu. Oboje. Pojechali pod namiot, wypili dwie butelki wina na plaży, noc była gwiaździsta i zimna. Wsuwał się w nią głębiej i głębiej, powoli, aż w koń- cu znieruchomiał. Jestem już w tobie, szepnął jej do ucha, jestem już do końca. Zdawał się zdumiony fak- tem, że to już, to wszystko. Czy naprawdę o to właśnie chodzi? (Dlatego pierwsze razy są takie właśnie przy- kre: niosą ze sobą rozczarowanie. Wymarzone, wy- modlone, wyczekane, setki razy przeżywane w my- ślach, okazują się niczym nadzwyczajnym. Ot, ona: coś tam wsadzone i bardzo boli, on: ciepło, ciasno). Tamtemu złotookiemu blondynkowi widocznie się jednak spodobało. Tej nocy kochali się jeszcze trzy razy. Za każdym razem tak samo – on kąsał ją po szyi i pieprzył szybkimi ruchami bioder, jak królik. Dlatego teraz kojarzył jej się z kąsającym, ujadającym kundlem. Był kundlem, kundelkiem, który dopiero co wchodził do świata dorosłych psów. Jeśli się jednak dobrze zastanowić, wszystko to działo się w czasach, kiedy jeszcze AIDS nie było tak popularne jak dziś. Nie, na pewno nie on. W tamtych czasach jeszcze nie było HIV, na HIV chorowały wte- dy tylko małpy w odległej afrykańskiej dżungli, tak przynajmniej mówiono. A może, jak chcieli inni, wirus dopiero konstru- owano w tajnych laboratoriach USA? Szakala wspominała dobrze. Był dziki, robił to z oddaniem, uważnie wsłuchując się w jej ciało. Miał widać podzielną uwagę, bo i sam podążał za swoimi pragnieniami powolnymi ruchami bioder. Leżąc pod nim, miała silne poczucie bycia samicą, zwierzęciem. Docierała do swoich granic i przekraczała je. Instynkt brał górę, prowadził do orgazmów zapierających dech w piersiach. Tak, seks z szakalem był przeżyciem mi- stycznym. Poznali się banalnie, jak w serialu. Ona szukała czegoś w swojej wielkiej torbie; w końcu pękło w niej ucho i wszystko, co było w środku, wysypało się na chodnik. Kiedy zbierała rozrzucone przedmioty, ktoś ukucnął obok i pomógł je wrzucać z powrotem do środka. Bez słowa. Kątem oka zauważyła, że to męż- czyzna. Przystojny, koło czterdziestki. Kiedy trafił na szminkę, otworzył ją bezceremonialnie, odkręcił i uważnie przyjrzał się kolorowi. – Pasuje ci – zawyrokował. Uśmiechnęła się. – Dzięki – tylko tyle była w stanie wydukać. Mężczyzna tak jej się podobał, że nie mogła powie- dzieć nic więcej. Wstali oboje i przyjrzeli się sobie uważnie. Pstryk! Już wiedzieli. Chciała mu zdjąć koszulkę z Humphreyem Bogartem i wielkim napisem Brown eyes. – Masz przecież zielone, powiedziała. – Nie szkodzi, odparł. Zaprosiła go na kawę. Wymieniali banały, wie- dząc doskonale, że to tylko gra, która prowadzi do jednego miejsca. Do łóżka. Gra w wyra: raz, dwa, trzy, kryjesz ty. Kryjesz mnie, jejeje! Zapytał w końcu: – U mnie? Kiwnęła głową. U niego, na wielkim materacu, w pokoju, który pachniał starymi książkami jak biblioteka, przeżywali wzniosłe i piękne chwile. Kochali się jak zwierzęta, każde pogrążone w cichej pogoni za własną rozkoszą. Pasowali do siebie. I już-już była skłonna związać się z szakalem, zostać u niego na śniadaniu, na całą noc, na całe życie, zasnąć przy nim tak, jak chciał, kiedy nagle wyjechał. Był archeologiem. Pojechał na rok na jakieś arcyważne wykopaliska; zdaje się, że była to Anglia. Anglia była dla niej jak front, zabrała jej już kilku świetnych kochanków. Szakal, jeśli się zastanowić, mógł ją zainfeko- wać wirusem przywiezionym prosto z Afryki, gdzie spędził kilka lat. W życiu wszystko jest możliwe. Z jakiego innego kontynentu mógł do niej trafić wirus? Akita inu był Japończykiem, którego poznała w japońskiej restauracji. Uwielbiała japońską po- wściągliwość i od lat zachodziła w głowę, jacy są Ja- pończycy w łóżku. Ten widać wypił za dużo sake, bo podrywał ją całkiem niepowściągliwie. Wylądowali w hotelowym pokoju, śmiejąc się do siebie. Między- narodowy seks ponad podziałami, międzykontynental- ny nawet. Japończyk znał tylko kilka angielskich słów, zresztą całkiem zbędnych w tamtych okolicznościach. Miał małego penisa, ale wyczyniał nim prawdziwe cuda. Znał się na kobiecym ciele, jakby sam był ko- bietą. Znów przekonała się, że w seksie chodzi o coś innego niż wkładanie i wyjmowanie, tępe pchanie i wyjmowanie, szarpanie, ciągnięcie, uderzanie. Żało- wała, że tak mało mężczyzn potrafi dojść do tego wniosku, tylko wkłada i wyjmuje, mechanicznie, bez- dusznie, bez polotu, naśladując aktorów porno albo wielkie fabryczne tłoki. Czasem, kiedy różni tak wkładali i wyjmowali, przypominała sobie Portnoya i jego metody masturba- cji. Czym różniła się od kawałka wątróbki, który po- mysłowy Portnoy przeleciał przed którymś rodzinnym niedzielnym obiadem? Niczym? Para husky wpadła jej przez przypadek, w który trudno jej uwierzyć do dziś. Kupowała na targu wa- rzywa. Za nią – dwaj robotnicy, ze względu na porę roku roznegliżowani tak, jak lubiła najbardziej. Opa- leni, umięśnieni, wyżyleni, wyseparowani, być może nawet odwodnieni; skóra miedziana, spalona słońcem (prawdziwi robotnicy nie wierzą w raka skóry), pach- nąca potem i znojem, czyli seksem. Dla widoku pracujących latem robotników na- prawdę warto żyć! – Dwa banany proszę – powiedziała do wąsate- go sprzedawcy warzyw. Wcale nie chciała bananów. Nie lubiła ich nawet. Przemawiał przez nią sam Zygmunt Freud. – Pani leci na dwa baty – powiedział cicho je- den z robotników, ale usłyszała. – A co, chłopcy, chcielibyście? – zapytała z iro- nią, zdumiona wydobywającą się z jej ust treścią. Chłopcy, pogardliwie: chłopcy! Była Iriną Wsiewoło- downą, panią na włościach swego ciała. Czy też ra- czej – bo rzecz działa się przecież na targu warzyw- nym – włoszczyznach swego ciała. Konsternacja. Sprzedawca warzyw zastygł w pół ruchu z porem w dłoni. (Żeby był parytet, powi- nien był w drugiej trzymać brzoskwinię?) Jak żył, nie widział jeszcze jarzynowej pornografii. – Prysznic mi się w domu zepsuł, pomożecie? – Jakoś wybrnęła. Chłopcy zgodzili się ochoczo: – Pomożemy! Właściwie teraz możemy nawet, przerwę mamy! – Wyraźnie napalili się, jak szewcy Witkacego. – Zapraszam – rzuciła niby mimochodem, spa- kowała banany. Uśmiechała się pod nosem, na usta ci- snęło się jej: „Ja się wprost na śmierć zapożądam!”, ale wiedziała, że nie zrozumieją. Musiała mówić do nich konkretem – kranem, prysznicem, dwoma bana- nami. Prosto, rzeczowo, żadnych tam metafor czy alu- zji. Zdaje się, nawet ironia była daremna. Ale jeśli chodzi o komunikację na poziomie po- zawerbalnym, byli mistrzami. Rozebrali ją, na ich opalonych twarzach malowało się podniecenie (i jakiś dziwny rodzaj rozbawienia?). Kiedy już stała przed nimi naga, rozebrali siebie. Mieli śmiesznie białe nogi, jakby każdy z nich składał się z dwóch różnych osób różnych ras. Czuła się z nimi dziwnie swobodna, odprężona. Oddała się w władanie ich batów z pełną ufnością, że jest w dobrych rękach. Bez słów dzielili się nią między sobą chętnie i sprawiedliwie, cierpliwie czekając, aż kolega skoń- czy realizować swoje plany. Batożyli ją wytrwale, nie bacząc na to, że ich przerwa obiadowa już dawno się skończyła. Nie wrócili już tego dnia do pracy, ryzyku- jąc jej utratę. Potem to ona była ich szefową. Cała za- bawa zaczynała się od nowa, i jeszcze raz, i jeszcze. Irina i jej zabawy! – Dla takich chwil warto byłoby nawet stracić życie, a co dopiero pracę – mówili sobie potem, paląc na spółkę postkoitalnego. We trójkę. – Już rozumiem, dlaczego trójkąt to symbol Boga – powiedziała, patrząc, jak dym leniwie rozpeł- za się po pokoju. Znów nie zrozumieli. Nic nie szkodzi, nie szkodzi, chłopcy. Dlaczego byli husky? Mieli siłę i klasę, wy- trwale dążyli do celu, choć cel był trudny do osiągnię- cia, bo nienasycony: jej gotowość do przeżycia kolej- nego orgazmu była natychmiastowa. Odrastała zaraz po ostatnim spazmie poprzedniego. Ale oni, niezraże- ni witalnością kochanki, wytrwale posuwali ją, or- gazm za orgazmem, we wszystkich możliwych ukła- dach, aż w końcu prawie padła bez życia. Sanie dociągnięte na miejsce przeznaczenia, o pani! A york? Och, jego uwiodła perfidnie, dobrze wiedząc, że jest jeszcze niewinny, młody, nieskalany. Chciała mieć dziewicę. Wyobrażała sobie, że jeśli ten trafi na kochankę, która pokaże mu ars amandi w naj- lepszym wydaniu, w późniejszym życiu będzie uszczęśliwiał inne kobiety. Uwiodła go w określonym celu. A także z ciekawości. Był młodszym bratem jej przyjaciela. Błękitno- okim, pszenicznowłosym i nawet nieco piegowatym, skrajnie niewinnym, jędrnym, wysportowanym, gięt- kim, gładkim, naiwnym jak obietnica życia wieczne- go. Zupełnie jakby sam się prosił o zbrukanie! Tak bardzo pogrążyła się w kulcie młodości, że była skłonna zostać w jego pokoju nawet do rana. Raz po raz kosztować tej jędrności, w niewinności się tarzać! Jeszcze raz młodego zbrukać i raz jeszcze unicestwić siebie orgazmem z młodzieniaszkiem o rysach mini- stranta! Tak sobie planowała, tak sobie wyobrażała ich wspólne przygody, kiedy szła do jego pokoju w aka- demiku, by przekazać mu urodzinowy prezent od bra- ta (mieszkali w innych miastach). Kiedy zaczęła go uwodzić, był przestraszony. Wpiła się w jego usta (smakował dopiero co wypitą kawą), szeptała do ucha czułe: – Nie bój się, nie bój. – Po chwili zmiękł, poddał się z wdzięcznością i stwardniał. Kiedy już dokopała się swoim giętkim językiem do pokładów jego szczerości, wyznał jej, że jeszcze nigdy nie. – Nie szkodzi – pocieszała matczy- nym tonem, przepełnionym troską i miłosierdziem. – Ja ci wszystko pokażę, wszystkiego nauczę. Niestety. Zagłębiwszy się w kobiecie po raz pierwszy, york kilkoma ruchami bioder obnażył straszną praw- dę: już skaził się pornografią. A ona, głupia, dała się zwieść jego niewinnemu wyglądowi. Zamiast do mszy służyć czy różańce odmawiać, nocami przemie- rzał otchłań internetu, wierząc, że to, co widzi, jest prawdą. I już, i choć był to jego święty pierwszy raz, wkładał i wyjmował, wkładał i wyjmował, jakby się gdzieś spieszył, jakby biegł na pociąg, dźwigając na plecach ogromny bagaż: wkładał i wyjmował, straszli- wie przy tym jęcząc, och, ach, och, ach, jak trudne jest życie mężczyzny, który już! Pocieszające, że młody mógł się zarazić wiru- sem tylko u dentysty. A jeśli to ona go zaraziła? Przecież i ona mogła być źródłem zarazy! Dlaczego pomyślała o tym dopiero teraz? Był jeszcze wilczur z miasta czworaków znęka- nego przez barbariady, hitleriadę i syberiadę (tysiąc lat miasta i żadnej spartakiady!). Jeździła tam, ilekroć przyszła jej ochota poczuć na sobie, czym jest wilczy apetyt. Wilk czekał zawsze na dworcu, najbardziej plu- gawym miejscu Czarnego Miasta, nawet w maju wy- czerpanego przez kopalnię: osmolonego, pustego, strasznego. Łuskała jego twarz spośród dziesiątek tych, których ostrzegały, jak złe może być ludzkie ży- cie. (I ciebie może spotkać bezdomność, mówiły. A także: ułomność, chorobliwa otyłość, długotrwałe i strukturalne bezrobocie, paraliż, amputacja kończyn, ogólna abnegacja, depresja, nikotynizm, alkoholizm, nieuleczalny wrodzony katolicyzm i uporczywa ho- dowla gołębi). On tylko jeden, piękny i świeży, nie- tknięty nieszczęściem, czekał pośród tłumu skrofuli- ków i syfilityków. Wiedziała, że ma erekcję. Zawsze miał erekcję – erekcję i czarną koszulę. Na czarnej koszuli nie widać śladów krwi, ma- wiał. Nigdy nie pytała, co dokładnie ma na myśli. Czarna koszula i erekcja są zawsze w modzie, uśmie- chał się oczami. Jego erekcje pasowały do kominów, na które nadziane było jego Czarne Miasto. Obraz Wilka z Czarnego Miasta był spójny. Miała tylko nadzieję, że na jego koszuli nie było śladów krwi. Kochali się zawsze według tego samego scena- riusza, przy tym samym podkładzie muzycznym, so- undtracku z Ostatniego kuszenia Chrystusa. Dźwięka- mi Zaar Peter Gabriel oznajmiał im, że czas na szczy- towanie. Utwór w sam raz na orgazm z wilkiem w Czar- nym Mieście: orgazm gęsty, mistyczny. O drugiej wychodziła z jego łóżka, bo żona wracała o trzeciej. Pościel musiała wystygnąć. Z gabinetu wyjrzał jakiś młodzieniec w lekar- skim fartuchu. Zaprosił do środka. Zrobiło jej się sła- bo. Miała nadzieję, że to tylko jakiś pomocnik, sanita- riusz, sekretarz, ktokolwiek inny, ale nie lekarz, które- mu teraz będzie musiała opowiedzieć te wszystkie hi- storie. Ten był młody, piękny, niewinny; nie powinien brać na swoje barki jej plugawego życia. Zapytał, czy zgodzi się na udział w anonimowej ankiecie. Powiedział, że może się nie zgodzić, ale wtedy nie będzie mogła zbadać się za darmo. Zgodzi- ła się. Płacenie za wyrok śmierci wydawało jej się ab- surdalne. Jeśli okaże się, że jest chora, te dwie stówy, które zaoszczędziła, przeznaczy na ładną urnę albo ja- kieś drobne przedśmiertne szaleństwo. – Zgadzam się – powiedziała hardo. – Stosunki pochwowe? – Tak. – Oralne? – Tak. – Analne? – Tak. – Prezerwatywy? – Rzadko. – Liczba partnerów? – Około trzydziestu, może więcej. – Ilu więcej? – Powiedzmy, że czterdziestu. Ali Baba i czter- dziestu rozbójników – usiłowała zażartować. Zlekceważył ją. Dla niego była tylko numerem, nic nieznaczącą częścią statystyki, przedmiotem do badania. Włączył komputer, jego twarz nabrała trupiego koloru. Doskonały entourage dla posłańca śmierci. Powinien jeszcze mieć zaawansowaną próchnicę lub szkorbut. (Nawet w takiej chwili jej umysł produko- wał żarty). – To wszystko były psy, bo ja w psy uciekłam. Nad psami człowiek ma kontrolę, nad innymi ludźmi nie – powiedziała nagle, a młody doktor znierucho- miał. Zanim wyjaśniła swój skrót myślowy, zapytał ją o zoofilię. Czy? Zaśmiała się. – Nie. Tylko porównywałam moich czterdzie- stu rozbójników do psów. Żeby mieć nad nimi wła- dzę. – Negatywna, jest pani negatywna – powiedział w końcu młody trupi. – I proszę pamiętać o prezerwatywach. Wyszła stamtąd na miękkich nogach. Ciało pierwsze czuje traumę, mózg ucieka w bezpieczne re- jony, a ona właśnie otarła się o swoją śmierć. Pierw- szy raz poczuła, że koniec może być blisko. Może już nawet pływać w żyłach, czekając tylko na odpowied- nią chwilę. Udało się, tym razem się udało. W pobliskiej knajpie, śmierdzącej bezsilnością tych, którzy przesiadywali w niej od samego rana, wypiła dwie szybkie wódki. Zagryzła kawałkiem cze- kolady, jak w dawnych czasach, zanim jeszcze uciekła w psy. Zrozumiała, że coś się właśnie skończyło. Nie wiedziała jeszcze co ani co wydarzy się potem. Sie- działa przy barze, koiła rozdygotane ciało wódką, upajała się chwilą zwycięstwa nad śmiercią. Kiedy wreszcie dowlekła się do domu, padła na łóżko w ubraniu i od razu zasnęła. Śniły jej się dziwne rzeczy. Najpierw, że w jej rodzinnym domu najważ- niejszym członkiem rodziny był wielki orangutan, którego kupiła jej siostra, a który miał być kapucynką. Wszystkich policzkował. Potem, że matka biła ojca, co sprawiło, że ona sama w ramach niezgody na prze- moc domową podjęła praktykę w rzeźni. Przez osiem godzin dziennie obcinała krowom ogony. (Tu się obudziła i napiła wody. Ciągle jej się wydawało, że czuje zapach surowego mięsa). Potem było dziwniej. Ubrana w czarne pończo- chy na pasie uprawiała seks z jakimś obcym mężczy- zną. W tym jeszcze nie byłoby nic dziwnego, ale robi- ła to na podłodze w Bibliotece Watykańskiej. Papież mógł wejść w każdej chwili! Jeszcze później dyrektor jej wydziału wyżerał jej wątrobę, śpiewając przy tym barytonem: „Srał, pierdział, gryzł wodę, a w dupie miał przeszkodę, przeszkodę jak z koziej cipki rajzen- kofer!”. Potem matka gotowała w lśniącym rondlu motyle, w tle dziadek zaglądał do grobowca, w któ- rym leżeli inkasent i jego żona, inkaska księżniczka. Znów się obudziła. Nie chciała więcej spać. Bała się siebie, śmiecia nagromadzonego w głowie przez trzy dziesięciolecia. Pospiesznie się ubrała i wy- szła na spacer. Uciekała od siebie. Szła długo przez śpiące miasto, aż świt zastał ją gdzieś na przypadkowych podmokłych przedmie- ściach. Stanęła w błocie, w bajorze, pośród roztopów i nijakiej przedwiośnianej pustki. Jedyna żywa jak okiem sięgnąć. Przede nią rozpościerał się graficzny świat bez kolorów, tylko kreski drzew, domów na ho- ryzoncie, grube linie dróg. I słupy wysokiego napię- cia: rozłożyste, piękne, silne, potężne. Wyglądały jak kobiety. W jednej chwili zrozumiała, że Bóg, którego próbowano jej wmówić, którym truto ją przez wiele lat, jest emanacją wszystkiego, co wyparte przez męż- czyzn. Dzięki swojemu Bogu mogli mówić o seksual- ności i piętnować to, z czym im niewygodnie. Zbudo- wali w imię Boga swoje kościoły ze sterczami wież. Masturbację nazwali onanizmem od Onana. (Dlaczego nie ponazywali parafilii innymi imionami postaci z Biblii?) Pomyślała, że kobiecy był tylko barok ze swo- imi cycastymi kopułami. (Męska tęsknota za matką? Kolejna niemęska rzecz!) Czy historię sztuki można było czytać z tej właśnie perspektywy? Podeszła do słupa, przytuliła policzek do lodo- watej stali, pozwoliła myślom płynąć spokojnie. Usłyszała w głowie głos: „Wiatr, ptaki i wiatra- ki – boskie znaki”, a nad jej głową przeleciał kruk. Doznała objawienia: w samym środku niczego, w sza- rej godzinie, w błocie, upodlona własnymi snami i wspomnieniami, przytulona do lodowatego słupa wysokiego napięcia! To nie była miła szopka na łące pełnej kwiatów, a ona nie miała nic wspólnego z mło- docianymi pastuszkami bydła. A jednak, przeniknęła ją pewność, że Bóg to Boża (nie Bozia, która brzmiała pogardliwie jak cipcia, ale Boża, silna i konkretna). Poczuła się bezpieczna, zaopiekowana, gotowa do sa- modzielnego życia. Jakby przytuliła się do matki, do jej miękkich, kochających ramion, do fartucha pach- nącego obiadem. Drogie dzieci, wasza mama ugotowała wasze ulubione świńskie tyłki w polewie! Bóg jest kobietą, powiedziały jej słupy wyso- kiego napięcia. To nie był żaden proces myślowy. Pstryk, otworzyły się oczy szczenięciu. Kto był panią życia i śmierci? Matka. To matka dawała życie. Pro- dukowała mleko. Matki nie urządzały wojen i nikogo masowo nie zabijały, bo wiedziały, że dawanie życia to ogromny wysiłek. Matka Natura, Matka Ziemia, która karmi i daje schronienie całej ludzkości, też jest kobietą. Skąd się więc, do cholery, narodziło absolutne i powszechne przekonanie, że Bóg jest mężczyzną? Wracała do siebie spokojna. Oddychała głębo- ko. Nigdy, po żadnym orgazmie nie miała tak dosko- nałego samopoczucia. Tak nieoczekiwanie znaleźć Bożę i usłyszeć jej śmiech! Zaśmiała się do siebie, aż kierowca autobusu, który właśnie przyjechał na pusty przystanek, spojrzał na nią jak na wariatkę. Patrz sobie, kierowco, pomyślała łaskawie. Autobus był pusty. Uśmiechała się do siebie w szybie. Kiedy znów się zdrzemnęła, śniło jej się, że fruwa nad miastem, a ludzie, widząc ją, mówią do sie- bie, nie wiedzieć czemu w obcym języku: Flying lady! Look, flying lady! Obudziła się. Oto ja, wasza królowa życia, własnego mikro- kosmosu, który właśnie wybuchł! Później był remont generalny, dużo przemyśleń z całkiem nowej perspektywy. Z perspektywy Boży. Zrozumiała, że nie jest sobą, nie należy do siebie. Jest ulepiona z przypadkowej gliny: część jej jest z matki, część z ojca, którego znała tylko ze zdjęć i opowieści, część z nauczycieli, katechetów, MTV, tasiemcowych seriali telewizyjnych, lektur szkolnych i nie tylko. Pchała ją przez życie nieznana siła, fizjologiczny roz- pęd. Dni mijały bez głębszych refleksji, większych przykrości, ot, codzienny constans, chleb powszedni wczoraj, dziś i jutro. Nie lubiła siebie, ale nikt jej nigdy nie nauczył, że można. Matka mówiła zawsze tylko, że ma być rozsądna. Nie chciała być rozsądna, bo nie chciała być taka jak matka, wieczna wdowa z twarzą utytłaną w smutku. A może dlatego, że nigdy nie zaznała miłości ojca, szukała jej rozpaczliwie u innych mężczyzn? Oni nigdy jej nie kochali. Kochali się z nią. Czy dlatego, że trudno pokochać kogoś, kto nie kocha siebie? A może to oni byli egoistyczni, egotyczni, zma- nierowani i zepsuci? Albo nie potrafili wyrażać uczuć? Męskie środki wyrazu: wyjęta zza pazuchy bu- telka wódki albo puszka piwa. Procenty wzrastają wraz z powagą sytuacji: piwo na lekkie rozterki, wód- ka na poważne problemy. Jeśli pita bez popity, zna- czy, że jest naprawdę źle. Szybko i ryzykownie prowadzony samochód to gniew. Na co czekała? Na kogo? Pewnie trafiłby się jej taki wiecznie pijany niepopijaną niczym wódką, co to jeździ dwieście po wiejskich drogach. A może inny? Często go sobie wyobrażała. Tego, któremu powierzy swoje życie. Ale dlaczego w jakimś wyimaginowanym męż- czyźnie lokowała swoje dobre życie? Dlaczego uwa- żała, że tylko w czyichś umięśnionych ramionach spo- tka ją szczęście? (Może to przez te zasrane bajki o księżnicz- kach, które jak głupie cipy siedzą w wieżach i zapusz- czają włosy, czekając, aż się po nich wespnie jakiś gach? Czy same nie mogłyby się spuścić na dół, przy- wiązując warkocz do krat? Albo leżą zimne w szkla- nych trumnach otoczone bandą smutnych karłów, któ- rym wcześniej gotowały, zamiast się z nimi pobzykać na polanie?) Już dwanaście lat włóczyła się po różnych łóż- kach. Nadaremnie. Oprócz chwil rozkoszy czuła naj- częściej rozczarowanie i pustkę, choć trzeba przyznać uczciwie, że nie każde jej postępowanie powodowane było chęcią uwicia gniazda. Jak dobrze pomyśleć, małżeństwo z dwoma hu- sky mogłoby być bardzo interesujące. I jeszcze to. Małżeństwo, rodzina, podstawowa komórka społeczna. W opinii większości była jednost- ką wykolejoną. Nie założyła rodziny, nie złożyła jaj, z których wyklułyby się dwa śliczne dzidziusie. (Na słowo „dzidziuś” robiło jej się niedobrze). Wiele osób ją pytało, kiedy wreszcie. – Nigdy – mówiła – od dzieci wolę wycieczki zagraniczne. Nie było jej przy tym wcale do śmiechu. – A mąż, może chociaż mąż? – Ciotki nama- wiały na męża. – Kobieta bez męża usycha – mówiły i wskazy- wały oczami na swoją siostrę, a jej matkę, rzekomo uschniętą już wdowę. – Kogo mam poślubić? Może samą siebie?! – wykrzyczała im w złości. To było kolejne objawienie. Na pewno przema- wiała przez nią Boża. Zrozumiała nagle, że musi przestać czekać, aż ktoś ją pokocha, zechce, da lepsze życie. Prawdopo- dobnie żyje się tylko raz. Ile jeszcze zostało jej czasu? Śmierć może przyjść w każdej chwili! Co prawda nie ma HIV, ale być może nawet teraz ze złowrogiej ko- smicznej otchłani wprost na jej głowę leci meteoryt? Wszystko jest możliwe. Więc czas wyzwolić siebie, zanim przyjdzie kres. Zacznie od symbolicznego rytuału. Poślubi samą siebie. Przygotowała się starannie. Na uroczystość po- stanowiła nie zapraszać nikogo innego. Będzie sama sobie żoną i mężem, świadkami i gośćmi weselnymi. Z pobliskiej restauracji zamówiła ulubione dania – pieczone ryby, warzywa i ogromną butelkę chińskiego wina ryżowego. Starannie nakryła do stołu – dla jed- nej osoby, dla siebie. Zamierzała siebie dziś karmić. Jej ja chciało jeść. Dziś miało być syte na każdym po- ziomie swej egzystencji. Zapowiadał się wspaniały, ekscytujący wieczór. Zapaliła świece. Wyglądała pięknie w swojej najlepszej sukni wieczorowej, ze starannym makija- żem i włosami prosto od fryzjera. Pod suknią miała francuską bieliznę. Zadbała o każdy szczegół. Na cen- tralnym miejscu na stole leżał wyszukany pierścionek. Zamiast obrączki. Włączyła muzykę (ulubione i pier- wotne dźwięki drum’n’bassów), stanęła naprzeciwko siebie w lustrze. W spoconej dłoni trzymała pierścio- nek. Nie bądź nierozsądna – usłyszała w głowie głos. Oczami wyobraźni widziała, jak matka, z wypi- saną na twarzy odwieczną matczyną troską, napomina łagodnie, prosi, a oczy zasnuwają się jej smutkiem. – Bądź rozsądna, córeczko. Zlekceważyła głos. Uśmiechając się do swego odbicia, nałożyła sobie pierścionek. Rozsądna to była Anna Frank, mamo. A ja właśnie zostałam swoją żoną. Nie mężem, żoną. I będę sobie wierna, w zdro- wiu i chorobie, w szczęściu i nieszczęściu. Była wzruszona. Pierścionek był piękny, a ob- lubienica wspaniała. Znów przemawiała przez nią Boża. Kazała spojrzeć na siebie z miłością. Zamiast cellulitu i miliona innych wymyślonych i realnych niedoskonałości dojrzeć wspaniałą i silną kobietę, któ- ra już niczego nikomu nie musi udowadniać. Nawet sobie. Kazała jej pokochać siebie bezwarunkowo, do końca życia, tak jak matka kocha swoje dzieci: głębo- ko, pierwotnie i z oddaniem. Kazała zaopiekować się sobą, tak jak opiekuje się sobą nawzajem dwoje ko- chających się ludzi. Uściskać serdecznie, przytulić do siebie, pogłaskać z uśmiechem po twarzy. Docenić. Umiłować, uszanować, uświęcić. Zrozumiała, że miłość do siebie jest kluczem do umiłowania całego świata. Potem była kolacja z ofiarą z dorsza i łososia (W kwestii jedzenia mięsa uprawiała gatunkowizm, w myśl słów piosenki: It’s okey to eat fish, cause they don’t have any feelings). Karmiła siebie świadomie, smakowała każdy kęs z rytualną starannością. Wiecz- nie smutne i głodne dziecko z jej wnętrza pomachało jej na pożegnanie i rozpłynęło się we mgle. Wreszcie przestanie wyżerać z jej środka jej po- karmy! Po kolacji nie sprzątała; tego jeszcze brakowa- ło, żeby panna młoda sprzątała po swoim weselu. Czekała ją teraz noc poślubna i tylko o tym myślała. Sypialnia była już gotowa, wielkie łóżko posłane, z odchylonym rogiem kołdry, zapraszające. Długo leżała w wannie z pachnącą pianą i piła wino. Z miłością patrzyła na swoje piersi, uda, stopy. Potem wzięła małe lusterko i zajrzała ciekawie mię- dzy nogi. Dlaczego dopiero teraz? Nigdy nie była cie- kawa, jak wygląda jej cipka? Co za absurd, mieć cia- ło, które nie wiadomo, jakie dokładnie jest! Zdziwiła ją purpura warg, podnieciło lśniące wnętrze. Dotknęła siebie, pierwszy raz z miłością. Zachwyciła ją mięk- kość i delikatność. Miała czas, mogła zrobić ze sobą, co tylko chciała. Kochać siebie samą na wszystkie możliwe sposoby, we wszystkie dziurki. Tak jak chce. Dokładnie tak. W łóżku czekały zabawki. Małe, duże, najnow- sze, skomplikowane seksualne gadżety, proste wibra- tory, z nakładką lub bez niej, w kolorze ciała i wście- kłego fioletu, jedwabne apaszki, przyrządy do masa- żu. Zaczęła od głowy, była pewna, że tam ma najwię- cej zakończeń nerwowych. Odprężyła się. Potem ma- łym wibratorem pieściła sobie kark, szyję, piersi i ło- patkę, gdzie po obu stronach pleców miała jakby dwie zapasowe łechtaczki: kilka centymetrów skóry po wielokroć bardziej wrażliwych niż piersi. Piersi też dostały swoją porcję pieszczot. Wreszcie, podniecona, dotarła do cipki. Była miękka i zapraszająca. Miała wiele cudownych zakończeń, a lepka wilgoć zaprasza- ła do penetracji. Najpierw z zaproszenia skorzystały palce, potem wibratory, w różnych zestawach i połą- czeniach. Kiedy czuła, że dochodzi, przerywała. Chciała przeżyć kumulację. Przeżyła. Po wielokroć. To był najpiękniejszy wieczór w jej życiu. A opowieść o tym wieczorze jest piosenką o miłości do siebie samej. Czy mogłybyśmy zaśpiewać ją wszystkie sa- mym sobie na dobranoc? Psychopompos
Nie wiem, co mi wtedy przyszło na myśl i dla-
czego tak się stało, ale któregoś późnowiosennego po- południa pod wpływem nagłego impulsu w sklepie z dekoracjami kupiłam kruka. Naturalnej wielkości, z żywicy: czarnego, groźnego, bardzo krukowatego. Postawiłam go przy schodach. Niech pilnuje. Jak pies. Kiedy latem szpaki dobierały się do starej cze- reśni, przywiązywałam go do najwyższej gałęzi gru- bym sznurem. Skutecznie odstraszał ptaki. Potem przenosiłam go na wiśnie i grusze: zawsze dobrze pra- cował. Jesienią znów stawał na szczycie schodów i uważnie przyglądał się wchodzącym. Niektórzy się go bali. Potem ze zdziwieniem zauważyłam, że kilka moich nowych par kolczyków ma wizerunek jakiegoś ptaka. Była jaskółka, były gołębie, kanarki, papugi. (Zawsze dostaję od przyjaciół kolczyki). Mój mężczy- zna podarował mi na urodziny piękną suknię w pawie pióra. Jeszcze wtedy niczego nie widziałam, nie łą- czyłam ptaków ze sobą, otaczały mnie niepostrzeże- nie. Ale już chyba wtedy coś lub ktoś decydował za mnie. Postawił mnie na tej drodze. Tamtego lata na wakacje pojechaliśmy do Tur- cji. Nasz kraj zalewały powodzie i bardzo brakowało nam słońca. W biurze podróży powiedziałam tylko: – Proszę gdziekolwiek, byle słońce świeciło przez dwa tygodnie. Nie interesuje mnie liczba gwiaz- dek w hotelu, interesują mnie chmury. Ma ich nie być. Da się to załatwić? – Uśmiechnęłam się do kobiety w wysokim koku. Kobieta patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę; jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. – Kuşadasi – powiedziała w końcu. – Niech będzie i Kuşadasi, wszystko jedno, byle dalej od tej krainy deszczowców – zgodziłam się bez namysłu. Lot nie trwał długo, lądowaliśmy w Izmirze, bi- blijnej Smyrnie. Kiedy przeczytałam w przewodniku, że Kuşadasi znaczy po turecku „wyspa ptaków”, po raz pierwszy poczułam się nieswojo. W środku miasteczka pomnik w kształcie wiel- kiej dłoni trzymał wielkiego gołębia. – Moja matka miała na nazwisko panieńskie Gołąb – powiedziałam swojemu mężczyźnie, patrząc na kamienną dłoń. – Więc jesteś w połowie gołębicą, nie wiedzia- łem – śmiał się. A potem zanucił jeszcze Palomę swo- im niskim głosem – w oryginale, po hiszpańsku. Wie- czorem na moich nagich plecach szukał zalążków skrzydeł. Nie znalazł, ale odkrył inne skarby. Mniej- sza z tym. Zaczęłam myśleć o ptakach, których było koło mnie coraz więcej. O moim kruku, który straszył go- ści i szpaki. Po powrocie z Miasta Ptaków poszłam do bi- blioteki poszukać zrozumienia. „Kruk, psychopompos, łączy świat zmarłych ze światem żywych. Z racji czarnej barwy łączy się go z ideą początków (macierzyńska noc, praciemności, zapładniająca gleba). Jako stworzenie napowietrzne kojarzony jest z niebem, z mocą twórczą i demiur- giczną, z siłami duchowymi. Lata, więc jest posłań- cem. Z tych wszystkich przyczyn wiele ludów pier- wotnych nadaje mu znaczenie kosmiczne. Przypisuje mu się specjalny instynkt przepowiadania przyszłości, skutkiem czego krakanie kruka wykorzystywano w obrzędach wróżebnych. W symbolice chrześcijań- skiej jest alegorią samotności. Według niektórych ba- daczy kruk może symbolizować izolację tego, kto żyje na płaszczyźnie wyższej niż inni ludzie; podob- nie jak wszystkie ptaki samotniki”. Duchom wystarczył kruk z żywicy, żeby zaczę- ły wędrować po moim domu? A może to jakieś szatańskie, piekielne zwiasto- wanie? Co za kicz. A co, jeśli ptaki dawały mi znaki, których nie potrafiłam odczytać? Nie było nikogo, kogo mogłabym zapytać, co to wszystko znaczy. Albo chociaż opowiedzieć o tym, co się dzieje. Nikt by nie zrozumiał. Zresztą – sama siebie podejrzewałam przecież po cichu o szaleństwo. Ale ptaków było coraz więcej, jakby dopiero teraz, kiedy je zauważyłam, odważyły się wyjść ze wszyst- kich kątów świata. Były wszędzie: na balkonie znaj- dowałam co rano martwe, różowe pisklęta, które wy- padały z gniazda lekkomyślnym wróblom. Na listach w mojej skrzynce pocztowej pojawiał się wizerunek ptaków: lecących orłów, gołębi, jaskółek, wpisanych w logo różnych firm. Nie było ich wcześniej czy ich nie widziałam? Potem, w trakcie ptasich rozmyślań, uświadomiłam sobie, że wszyscy moi bliscy i przyja- ciele mają w nazwisku ptaka: Szczygłowski, Jastrzęb- ska, Kruk, Papuga, Jarząbek. Matka – Gołąb. Nawet w szkolnym przedstawieniu przed laty grałam Wró- belka. Każdy dzień przynosił ptasie odkrycie. I choć chwilami myślałam, że oszalałam, pocieszałam się: przecież wariaci nie wiedzą, że są chorzy? Racjonali- zowałam: wszystko jest jedynie splotem przypadko- wych wydarzeń. Niepotrzebnie szukam tam, gdzie nie ma nic. Przecież przy odrobinie dobrej woli da się po- łączyć piernik z wiatrakiem, więc co dopiero ptaki? One są wszędzie, żyjemy w symbiozie, gołębie co dzień srają nam na dachy, i doprawdy, nie ma w tym żadnej magii. Tak sobie powtarzałam, zbierając co rano małe ptasie truchełka, wyjmując koperty ze skrzynki, otwierając nowe pudełko z kolczykami, na których zawieszono miniaturowe ptaki. (Nawet teraz, kiedy piszę te słowa, zauważam, że u powały w bi- bliotece wisi drewniany ptak – mewa na długiej żyłce. Dlaczego nie widziałam go wcześniej?) Dopiero w czerwcu, dokładnie rok po tym, jak przyniosłam do domu psychopomposa, dostałam od losu znak, dzięki któremu zrozumiałam, że to wszyst- ko dzieje się po coś. Że jednak nie zwariowałam. Podróżowałam w interesach z jednego końca kraju na drugi, w linii północ – południe. Samochód, który nigdy się nie psuje, stanął pośrodku drogi bar- dzo daleko od mojego domu. Mechanik zawlókł moje bmw do warsztatu i polecił hotel w okolicy. – Niech pani zwiedzi rezerwat, zajmę się pani beemką dopiero rano – powiedział, przypalając sobie papierosa. – Jaki rezerwat? – zainteresowałam się. Zawsze lubiłam dzikie miejsca. – Jesteśmy w największym w Europie rezerwa- cie ptaków, nie wiedziała pani? – dziwił się mojej nie- wiedzy. Nie powiedziałam nic. Znów ptaki. Miałam tam iść? Do nich, do ptaków? I co? Będzie jak u Hitchcoc- ka? Zadziobią mnie mewy? A może rozdziobią kruki i wrony – zwyczajnie, po polsku? Hotel mieścił się w pięknym, małym, starym młynie parowym, zbudowanym w samym środku ni- czego. Dookoła rosły tylko wybujałe pokrzywy, lasy, pola, kilka starych domów. Jak w bajce o czarownicy, tyle że domek był z cegły, a nie z piernika; a ze środ- ka wyszła nie Baba-Jaga, ale miła, drobna kelnerka, ubrana w ciepły uśmiech i fartuszek. Zaliczyłam drob- ne przeniesienie w przestrzeni i przez chwilę wydawa- ło mi się, że jestem w Alpach, w zajeździe dla wy- sportowanych, bogatych Austriaków. We wnętrzu ho- telu było jeszcze bardziej alpejsko: stare meble, szy- dełkowe serwety, porcelana i zaskakująca liczba sta- rych odbiorników radiowych. Łypały na mnie gałka- mi, zielonookie emitery głosów z przeszłości, kpiąc z mojego zdumienia rzeczywistością zaklętego młyna. Kelnerka podała mi znakomity obiad, a potem wska- zała drogę do rezerwatu. Pożyczyła nawet lornetkę. Niepewnym krokiem szłam na spotkanie swoje- go przeznaczenia. Las, coraz bardziej pachnący i co- raz bardziej dziki, zdawał się nie mieć końca. W koń- cu ściana drzew przerzedziła się, a ja, osłupiała, za- trzymałam się na skraju raju. Ogromny akwen poroś- nięty na brzegach bujną roślinnością tętnił różno- skrzydłym życiem. Unosiły się nad nim setki, tysiące różnych ptaków, zajętych swoimi sprawami. W bezru- chu obserwowałam zapierające dech w piersiach wi- dowisko, słuchałam rozkrzyczanej kaczymi głosami pieśni na cześć życia, poznawałam tajemnicę istnienia zaklętą w dzioby i pióra, loty niskie i wysokie, w nie- spokojny mewi sen na tafli jeziora. I jakby było mało patosu, nad moją głową latał wielki orzeł. Kurza dupa. Nie wiem, ile czasu spędziłam na brzegu, oddy- chając razem z ptakami. W jednej chwili zniknęłam dawna ja, zniknęło wszystko. Byłam byciem, byłam ptakiem, umiałam fruwać, byłam wodą, płynęłam, by- łam powietrzem, oddychano mną. Bardzo wyraźnie poczułam puls Ziemi. Jej tętno. Strumień życia płynął wartko koło mnie i przeze mnie, byłam częścią Wszechświata. Stopiłam się z otoczeniem, zjednoczy- łam z rezerwatem niczym stara Indianka. Nawet teraz, kiedy wspominam tamten czas, mam dreszcze. I nie znajduję słów, by powiedzieć, czym było tamto przeżycie. Kiedy wreszcie wróciłam do siebie, do swojego ciała, a nieznane dotąd uczucia przestały mnie ogar- niać, bardzo wyraźnie poczułam, że już nic nie będzie takie, jak kiedyś. Pojęłam, że świat jest jednością, strumieniem energii, podzielonym na części między ludzi, zwierzęta i rośliny. Ale to jedno i to samo, pod różnymi postaciami. Wtedy, na brzegu, stało się coś nieodwracalne- go. Nie wiedziałam tylko, czemu ma służyć. Następnego dnia rano mój samochód odpalił jak gdyby nigdy nic. Mechanik skrobał się zakłopota- ny po głowie, mówiąc, że nigdy nie widział niczego podobnego. Ja też. Ale i o tym milczałam. Zagadka ptaków nie dawała mi spokoju. Dnia- mi i nocami szukałam odpowiedzi na pytanie, dlacze- go spotyka mnie to, co mnie spotyka, ale odpowiedź nie nadchodziła. Znów kilka godzin spędziłam w bibliotece. „Skrzydła i lot ptaków – wyższe stany bytu, po- tęga ducha, wola przekazywana przez bóstwo. Skrzy- dła – duchowość w kształcie materialnym. Ptak we- dług tekstów wedycznych to sympatia bogów do lu- dzi”. Tyle że ja nie wierzyłam w Boga. Ani w bo- gów. Zresztą, zakładając nawet, że istnieją – czy nie mogliby mi dawać znaków bardziej zrozumiałych i mniej pokrętnie okazywać sympatię? – Idź do Anny – powiedziała przyjaciółka Ja- strzębska, kiedy w końcu nieśmiało zwierzyłam się jej ze swojego sptasienia. Nawet nie wyglądała na zdzi- wioną moją historią, jakby i ona brała w niej udział. Wręczyła mi wizytówkę z wizerunkiem konika mor- skiego. – Hipocampus, konik morski to hipocampus, wyjaśniła. Anna pogrzebie ci w mózgu, kto wie, może dotrze i do hipokampu. – Zaśmiała się ze swojego żar- tu. Anna miała mniej więcej sześćdziesiąt lat i poczciwy wygląd starej przedszkolanki. Na wstępie wyjaśniła, że całe życie przewijała silniki i naprawiała różne narzędzia ku zdumieniu mężczyzn, którzy przy- chodzili do jej warsztatu. Wzruszyłam ramionami. Mogłaby być i poła- wiaczką pereł, byleby mi pomogła. Znów urywanymi zdaniami wyjaśniłam swój problem z niezrozumieniem tego, co wokół. Zamyś- liła się na chwilę, a potem powiedziała po prostu: za- prowadzę cię do twojego duchowego przewodnika, może on wie, o co chodzi? Ton miała przy tym lekki, jakby miała mnie za- raz zaprowadzić do warsztatu na ulicy obok, gdzie czeka na mnie doświadczony rzemieślnik: raz-dwa przykręci właściwe śruby i znów będę normalna. Za- nim wprowadziła mnie w stan alfa, wyjaśniła, że czło- wiek jest jak silnik; zachęciła do wyłączenia motoru. Zamknęłam oczy, Anna prowadziła słowami: idź ścieżką, poczuj zapach lasu, zieleń trawy, usiądź w kamiennym kręgu i wsłuchaj się w szum wiatru. Czekaj. Zaraz tu przyjdzie, twój duchowy przewod- nik, Anioł Stróż, wyższa jaźń, nazywaj to, jak chcesz, ludzie nazywają to różnie, w każdym razie będzie to tym czymś. To może być kolor, kształt, cokolwiek. Może nawet przedmiot. Czekaj. Anna mówiła głosem jak z taśmy do wizualiza- cji, jak nawiedzony automat, uduchowiony stary Grundig. Moja leśna polana z kamieniami raz po raz znikała mi sprzed oczu; wizja była nietrwała jak pło- mień świecy na wietrze i, do jasnej cholery, ciągle miałam tego świadomość. Bezpiecznym miejscem w mojej głowie jest od zawsze nieznana mi grecka wyspa, kamienista i stro- ma. Mój biały dom z kamienia, pełen ciepłego wiatru. Dookoła tylko dwa kolory: biel i błękit. Łagodny bez- ruch i ukojenie. I kiedy stary Grundig powiedział: po- czuj zapach lasu, popadłam w lekką panikę. Skąd miałam wziąć na mojej kamiennej greckiej wyspie pachnący las? Obsadzałam go pospiesznie drzewami eukaliptusowymi, zastanawiając się, czy to ta strefa klimatyczna? Taki to był żałosny stan alfa. Byłam przekonana, że stracę siedem dych i niczego nawet nie poczuję, nikogo nie spotkam, nic się nie wydarzy. Mój mózg jak zwykle czuwał i podejmował swoje prześmiewcze działania, gdy nagle pod powie- kami najpierw zobaczyłam buty: białe, śnieżnobiałe baleriny na wąskich stopach. Potem ujrzałam kobietę: była stara, miała białe włosy ściągnięte w koński ogon; otulała się szalem, śnieżnobiałym jak buty. Spo- kojnie rozsiadła się na jednym z kamieni, który poja- wił się jakoś razem z nią. Podwinęła nogi i położyła głowę na kolanach. Patrzyła na mnie, a ja czułam, że to dobry czas, żeby zadać pytanie. A więc: po co mi te ptaki, skąd się wzięły i co mam właściwie zrobić? Uśmiechnęła się łagodnie: czekaj, nie tak szybko, cierpliwości. Potem matczynym gestem głaskała mnie po głowie, mówiąc: dobre dziecko, dobre dziecko. Kiedy znów spojrzała mi w oczy, spłynęło na mnie zrozumienie. To byłam ja sama, tylko stara. Właściwie niczego się nie dowiedziałam, ale tamto doświadczenie było dla mnie bardzo ważne. Za- stanawiałam się, dlaczego przyszłam do siebie z przy- szłości? Może kiedy będę stara, podróże w czasie będą możliwe? Może patrząc wstecz na swoje życie, przypomniałam sobie, że kiedy miałam tyle samo lat, co Jezus Chrystus, gdy go ukrzyżowano, miałam kło- poty z dziwnymi wydarzeniami? Postanowiłam tam wrócić – tam, czyli tu. Pogłaskać siebie po głowie i powiedzieć: cierpliwości. Czekaj. Czekaj cierpliwie. Nie tak szybko. Dobrze, moja droga stara ja, czekam. Wiem, że stoisz za moimi plecami i w razie czego pogłaskasz mnie czule po głowie. Dobre i to, myślałam. Poczekam, jasne, że poczekam. Hej, przygodo! Później zaczęłam tańczyć. Nigdy tego wcze- śniej nie robiłam, bo taniec wydawał mi się absurdal- ną, niepotrzebną czynnością. Ilekroć wcześniej pa- trzyłam na tańczących ludzi, wydawało mi się, że oszaleli. Pląsali i było to głupie, skrajnie głupie. Aż tu nagle któregoś dnia ciało zaniosło mnie na parkiet, rozdygotany dźwiękami bębnów. To nie był taniec, to było coś znacznie więcej. Znów, jak wtedy na brzegu, stopiłam się ze światem. Nie tańczyłam – byłam jesz- cze jednym instrumentem. Tańczyłam do utraty tchu, pulsując ze światem. Byłam muzyką. Mówię o tym wszystkim, choć słowa wydają mi się niewystarczające. Proces zmieniania mnie w nie wiadomo co na- bierał przyspieszenia. Im więcej widziałam, tym wię- cej się działo. Kiedy sąsiad ścinał w swoim ogrodzie wielką lipę, usłyszałam jej ból. To nie były słowa, ale coś innego. Nie wiem co, ale drzewo wyraźnie się ze mną komunikowało. Rozumiałam, że cierpi. Jego li- ście z ostatniej, najgrubszej gałęzi drżały, choć pogo- da była bezwietrzna. Lipa bała się śmierci i mówiła o tym. Czy ktoś jeszcze słyszał jej słowa? Pobiegłam do Kowalskiego, pytając, dlaczego ścina zdrowe, piękne drzewo? Nie chciał płacić odszkodowania są- siadowi, w razie gdyby któraś z gałęzi spadła na jeden z jego wymuskanych mercedesów. Paranoja. Co drze- wo winne, że się ludzie nienawidzą? Musiałam szybko działać, została tylko jedna gałąź. Mężczyzna patrzył na mnie jak na wariatkę, kiedy powiedziałam, że wykupię mu ubezpieczenie, byle tylko nie zabijał lipy. Przekonała go butelka wódki, najpewniejsza polska waluta. Drzewo stoi do dziś, a ja każdego ranka czuję jego wdzięczność, gdy przechodzę obok. Przestałam też jeść mięso. Podczas któregoś z niedzielnych rytualnych schabowych z rodziną po- czułam w ustach zapach świni. Taki ciepły, zwierzę- cy, który bucha prosto w twarz, gdy otwiera się ran- kiem chlew. Smak nie mięsa, lecz zwierzęcia: żywe- go, oddychającego, czującego. Tamto w ustach miało smak męczeńskiej śmierci, metaliczny posmak prze- mysłowego życia. Zwymiotowałam. W jednej chwili spadło na mnie zrozumienie, że ludzkie przeświadcze- nie o własnej omnipotencji i władzy nad światem jest chore. Kto mi dał prawo do uznawania, kogo można jeść, a kogo nie? Dotychczas używałam zwierzęcych tkanek z pewnością siebie Hitlera używającego tkanek ludzkich do wyrobu lamp i mydeł. Uznałam prawo do wolności czarnych, kobiet i homoseksualistów, prze- konana, że zwierzęta to moi niewolnicy. Jak mogłam żyć, uważając, że psy, słonie, delfiny i świnki wiet- namskie mają uczucia i – kto wie – może nawet myśli, i jednocześnie jedząc inne zwierzęta? Ta świadomość spadła na mnie nagle, przyszła gdzieś spoza. Wcześniej o tym wszystkim tylko czyta- łam. Teraz stałam się częścią tej wiedzy. Już nie tknę- łam mięsa. Nie chciałam być cmentarzem, w którego trzewiach gniją inne zabite organizmy. Nagroda była wspaniała. Zrozumiałam język zwierząt! Znów – mówiły do mnie bez słów, oczami, myślami i uczuciami, sama nie wiem czym. Wiedzia- łam, że pies Kowalskiego choruje na jelita. Czułam jego ból. Powiedział mi o tym. Krowy na pastwisku przychodziły do mnie zaciekawione. Czułam ich mi- łość i spokój. Gołębie na ulicach miasta nie pierzchały przede mną przestraszone, mogłam się zbliżyć na do- wolną odległość, a wróble jadły mi z ręki. Byłam jak pieprzona Królewna Śnieżka z bajki Disneya! Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęłam włó- czyć się po lasach. Bez celu zapuszczałam się w naj- dziksze miejsca, najwyższe pokrzywy, najdalsze za- kątki. Znów ciało prowadziło, a ja szłam posłusznie za jego głosem. Po wszystkich dziwnych przypadkach z niedalekiej przeszłości nie byłam zdziwiona, gdy moja ręka sama sięgała po różne rośliny, a potem kar- miła mnie nimi. To były najczęściej pędy, soczyste i zielone, słodkie i chrupiące. Czułam, jak wielką siłę mi dają. Nie, nie miałam żadnych halucynacji, nic z tych rzeczy. Po prostu dostawałam od tych roślin nieprawdopodobną moc. Ufałam swojemu ciału na tyle, że nawet nie sprawdzałam, co jem. Podczas którejś włóczęgi, żując listki młodej brzozy, ze zdziwieniem przypomniałam sobie babkę Zofię, że przecież zbierała zioła. Jej mały domek pod lasem zawsze pachniał akurat tym, co kwitło. Jej ga- danie o leczniczych mocach roślin brałam wtedy za bredzenie przygłupiej, staromodnej staruszki, co to wierzy w gusła i zabobony. A przecież chciała przeka- zać mi swoją mądrość. Tyle że ja nie chciałam słu- chać. Z jej nauk zapamiętałam jedynie, jak wyglądają dziewanna, dziurawiec, żarnowiec i żmijowiec. I że pokrzywę należy zbierać w czasie majowej pełni księ- życa. Jaka byłam głupia, wierząc tylko w chemię i empirię. Czasem czułam, że ktoś stoi za moimi plecami. Obracałam się, ale nigdy nie zobaczyłam nikogo ani niczego. Chwilami to coś nawet muskało mi włosy lub plecy. Delikatnie, łagodnie. Nigdy się nie bałam, choć czułam wyraźnie, że nie jestem sama. Myślę, że była ze mną babka Zofia albo jakiś inny duch opie- kuńczy. Bo i w takie rzeczy zaczęłam wierzyć. Ja, skrajna racjonalistka. Usprawiedliwiałam się w myś- lach: przecież wciąż byłam racjonalna. Trudno nie wierzyć w coś, co się dzieje naprawdę. Czego można dotknąć. Albo w to, co dotyka ciebie. Każdy dzień zaczynałam od kręcenia biodrami. Chciało tego ciało, dawałam się prowadzić. Czułam, jak energia uśpiona w mojej miednicy podnosi się i zaczyna wirować w całym ciele. Dużo myślałam o ruchu wirowym. O skręconych spiralnie łańcuchach kwasu dezoksyrybonukleinowego, o tym, że woda wypuszczana z wanny wiruje zawsze w tę samą stro- nę, o ruchu wirowym Ziemi. O tym, że – od kiedy tyl- ko sięgam pamięcią – gdy moja ręka sama wędrowała po kartce, zawsze rysowała ślimaki. O mojej kolekcji starych młynków do kawy, zbieranych przez lata. Ko- lejne znaki? Moja moc rosła. Czułam siłę, jakiej nie czułam nigdy wcześniej. Nie bywałam zmęczona. Budziłam się przytomna i świeża. Miałam wiele pomysłów na życie i jeszcze więcej energii, by je realizować. W ciągu kilku miesięcy poważnie awansowałam, a moje zarobki zwiększyły się pięciokrotnie. Ludzie mnie kochali, a ja kochałam ludzi. Wszyscy lgnęli do mnie jak, nie przymierzając, narkoman do dilera. Największa zmiana zaszła jednak w moim związku. Byłam kobietą mojego mężczyzny od wielu lat. Kochaliśmy się, ale przez tych kilkanaście lat mieli- śmy różne momenty. Wiem, że mnie kilka razy zdra- dził. I ja nie pozostałam mu dłużna. Flirciki, miłostki – to przecież przychodzi tak łatwo. Kochasiem czy kochanką można na boku załatwić, czy też raczej – załatać – różne dziury w życiu osobistym. Wiedzieli- śmy o tym oboje. Wybaczyliśmy sobie, choć ciągle gryzły mnie od środka te cycate blondyny, w których lubił się cza- sem zanurzać (ja gustowałam w męskich typach testo- steronowych: koniecznie z futrem na klacie, wielkich, mocnych, krzepkich, kwadratoszczękich, kościstopo- liczkowych, mocnorękich, barczystych). Czułam, że między nami wciąż coś nie gra, choć oboje bardzo się staraliśmy, żeby było dobrze. Nie miałam pojęcia, o co może chodzić. Odsuwałam od siebie myśl, że brak dziecka. Mimo wielu różnych prób nie zachodziłam w ciążę. Lekarze bezradnie rozkładali ręce. Mówili do obrazu na USG: piękne jajniki, piękna macica, przepiękna owulacja. Nie wiemy, co z państwem. Mój mężczyzna też był zdrowy, w jego nasieniu pływały miliony ży- wotnych i silnych plemników, zawsze gotowych do popychania genów ku przyszłości. A jednak w mojej macicy nie pojawiało się nowe życie. Nie wiem, być może dlatego z czasem nasza seksualność zaczęła zamierać? Kochaliśmy się coraz rzadziej, coraz bardziej mechanicznie, odruchowo. Czułam, że ta sfera życia jest coraz mniej ważna dla obojga. Żyliśmy w zgodzie, pogodzie i miłości, tyle że coraz bardziej przypominaliśmy rodzeństwo. Zasy- piałam w jego ramionach, bezpieczna i spokojna, ale nie czułam żaru. Tłumaczyłam sobie, że po tylu latach razem to normalne. Znudziliśmy się sobą. Nic się nie da poradzić, taka karma. Koniec. Dałam sobie wmówić różne bzdury z różnych odbiorników. Ale kiedy ptasiałam i zezwierzęcałam się, w moim łóżku zawrzało. Już w trakcie miłości próbo- wałam nazwać to, co się dzieje między nami. Ubrać w słowa te wszystkie przyspieszone oddechy, pchnię- cia, spojrzenia. Moment, w którym klęcząc przed mężczyzną, trzymam w ustach jego penisa. Chwilę, w której patrzę do góry, w jego roześmiane oczy, wzrokiem pełnym oddania, kiedy biję mu pokłon, kie- dy oddaję mu, mojemu mężczyźnie, należytą cześć, kiedy kłaniam się, jednocześnie trzymając w ustach władzę nad nim. To ja dzierżę berło, z którego wytry- ska półżycie! Prób nazwania miłości było wiele. Po naszych seksualnych maratonach leżałam z nogami opartymi o półkę z książkami po to, żeby grawitacja wsparła jego plemniki. Tak błogo mogła się czuć tylko Matka Boska tuż po Zwiastowaniu. Pisałam w zeszycie: Czasem, kiedy mężczyzna jest we mnie odpo- wiednio długo, głęboko, posuwa mnie mocno i regu- larnie, zaczynam się czuć jak zwierzę. Jak suka. Stwo- rzona tylko po to, żeby przechwytywać od samców jak najlepszy materiał genetyczny. Dużo najlepszego ma- teriału genetycznego. Zmieniam się w czarną panterę. Czuję, że żyję tylko po to; tylko to ma sens. Ogarnia mnie błoga spójność, zmieniam się w czysty instynkt. Umysł znika na kilka cudownych chwil. Tylko wtedy czuję głęboki spokój. To dlatego, że mnie nie ma. Jestem tylko na- piętym ciałem, na którym mężczyzna wygrywa różne melodie. Bywa, że traktuje ten instrument dość brutal- nie albo że robi na nim różne doświadczenia. Czasem mężczyzna sam zmienia się w dzikie zwierzę. Pieprzy wtedy swoją samicę tak, jakby miał spłodzić samego Mesjasza. Alleluja!
To znów kiedy indziej, z nogami na półce,
wsłuchana w jego chrapanie, pełna jakichś dziwnych roślin, którymi moje ręce karmiły mnie o zmierzchu w ogrodzie: Jak bardzo lubię to robić! Zmieniać się w czar- ną panterę. Zmniejszać się tak, żeby zmieścić się w małej, czarnej kropce zawieszonej w samym środku Wszechświata. Schodzić coraz niżej w siebie, by w końcu zredukować się do samej pochwy (co za sło- wo! wszystko mi tu psuje, całą metaforę). Wtedy ze wszystkich istniejących na świecie zjawisk fizycznych pozostają dwa: tarcie i pulsowanie. Każdy orgazm przynosi ze sobą inną wizję, inne poczucie rzeczywistości, inną perspektywę. Jak bardzo lubię czuć się pod mężczyzną znie- wolona! Patrzeć na jego owłosioną klatkę piersiową, na jego mięśnie, napięte pod skórą, na jego nabrzmia- łego fiuta, którym chce mnie raz za razem przeciąć na pół; patrzeć z dołu na jego półuśmiech, którym mówi „mam cię”: mam cię ostatecznie, nieodwołalnie, wpu- ściłaś mnie do środka, jesteś moja! Zniewolona ogromnymi udami mężczyzny, leżę pod nim i daję się przekrawać, przyszpilać, unicestwiać. Jeszcze szerzej rozsuwam uda. Jestem twoja, tylko twoja, twoja, two- ja, mówią szkarłatne wargi (o tym, że są szkarłatne, przekonałam się dopiero w roku trzydziestych uro- dzin, kochaliśmy się od tyłu przed lustrem w mieszka- niu pewnej francuskiej matrony, w bretońskim uzdro- wisku tuż nad oceanem; można powiedzieć, że prawie w oceanie, bo jej dom stał na plaży; kolor mojego wnętrza bardzo mnie zaskoczył; tak samo jak moja nieświadomość owego odcienia; dziś sobie myślę, że wszystkie czarne pantery są takie na styku środka z ze- wnętrzem; oberżynowe; oberżyna – smutne warzywo w kolorze adwentu). Daję się posuwać i pieprzyć, oddaję mężczyźnie całą władzę i schodzę niżej. Zmieniam się w czucie. To inny kawałek, ontologiczny i może nawet nieco ekonomiczny. Pisany oczywiście z nogami na półce, z ukochanym mężczyzną obok, śpiącym, pięk- nym, ufnym jak dziecko, opróżnionym z najgłębszych rezerw nasienia, śmiertelnie wyczerpanym (plus ja- kieś gorzkawe jagody, które jesienią uwielbiają szpa- ki): Może seks to jakaś namiastka nieśmiertelności? Służy przecież przedłużeniu gatunku, po to istnieje. Rozsuwam uda i przechwytuję materiał genetyczny mężczyzny, więc jestem boginią, demiurgiem, bo moje wspaniałe, płodne ciało coś tam sobie przez to mlecz- ne wypełnienie zaczyna kombinować, klecić nowe łań- cuchy DNA, coś tam gmera przy chromosomach. Ruch wirowy! Knuje, jak by tu pchnąć ludzkość do przodu, jak by ją przygotować na kolejną epokę lo- dowcową, na kolejne Pompeje i Atlantydę. Próbuje ocalić ludzkość przed wyginięciem. (Choć ponoć to już niemodny dziś, dziewiętnastowieczny konstrukt myślowy. Dziś rządzi nami samolubny gen. Liczą się tylko jego indywidualne upodobania, przedłużanie ga- tunku ma w dupie. Teoria przedłużenia gatunku umar- ła razem z ideą komuny, wspólnego dobra, solidarno- ści. Samolubny gen jest na wskroś kapitalistyczny). Mężczyzna ma tak samo. On chyba nawet bar- dziej. Wstrzykując w kobietę ejakulat, posyła w ko- smos miliony potencjalności: big-bang wprost w lep- ką i wilgotną atmosferę kobiecego wnętrza. Żyjcie, ki- janki! Ja, kapłanka, w której rozwibrowanym spiral- nie wnętrzu zatli się żar życia, czekam na ejakulat z jednym, starannie na tę uroczystość przygotowanym jajem. Na kilka krótkich chwil negujemy śmierć. Zjed- noczeni pod jednym szyldem spółkujemy razem prze- ciw entropii (niektóre spółki są jawne, inne niejawne; są też spółki z ograniczoną odpowiedzialnością). Żyje- my w naszych dzieciach, tak samo jak nasi przodko- wie żyją w nas. Czarna pantera biegnie przez sawannę. Prze- strzeń sawanny nie ma końca. Ciało pantery nie ma granic. Płynie przez wymiary w zwolnionym tempie; ma całkowitą świadomość tego, co się dzieje. Jest wolna, naga, silna; ma ogromną, nieskończoną moc. Biegnie szerokimi susami, wypełniając swój los do każdego, najmniejszego nawet kawałeczka. Wiem, że nie sposób ubrać seksu w słowa. To tak jakby człowiek chciał opisać ból głowy za pomocą współrzędnych geograficznych. Dość, że w naszym wspólnym, kilkunastoletnim łóżku zaczęły się dziać cuda: spoceni, obolali, poocierani, spuchnięci, wielo- krotnie zniknięci i zaraz świeżo zmartwychwstali, podłączaliśmy się w duecie do życiodajnego strumie- nia. Kiedy z niego czerpaliśmy, znów stawaliśmy się młodzi i ufni. Rządził nami samolubny gen. Wybrał sobie lato: w czerwcu trzeciego roku ptasich cudów zaszłam w ciążę. W górach, nad jeziorem, przez dwa tygodnie kochaliśmy się co dzień i noc jak ludzie pierwotni. Nocami dookoła fruwały robaczki świętojańskie. We dnie pływaliśmy łódką po krystalicznie czystym jezio- rze, czytaliśmy dziewiętnastowieczne powieści, na które nie ma nigdy czasu, łowiliśmy ryby, pływaliśmy nago, nago leżeliśmy na słońcu: boże dzieci matki na- tury. Jedliśmy królewskie posiłki z trzech dań. Moje ręce co rano rwały świeże pokrzywy, żarłam liście z sosem z oleju lnianego, piłam napar, kręciłam bio- drami, tańczyłam. Po powrocie do domu okazało się, że moje uro- czyste jajo i jego wścibskie kijanki, by się połączyć, potrzebowały światła robaczków świętojańskich. Ży- znego podłoża nawiezionego górskimi ziołami i ryba- mi z czystej wody. Czystego powietrza, czystej wody, czystej miłości, podsycanej lekturą Dostojewskiego. W mojej macicy zakiełkował owoc naszej miłości. Oboje płakaliśmy ze szczęścia. W ciąży często łapałam się za okrągły, gargan- tuiczny brzuch i nie wierzyłam, nie wierzyłam, że mam tam w środku człowieka. Ogarniała mnie jedno- cześnie wściekłość i tkliwość. Chciałam, żeby to wszystko się nie kończyło, żebym już zawsze była taka błogosławiona, podwójnie ludzka. Jednocześnie nie marzyłam o niczym innym, jak tylko o porodzie. O wolności do swojego ciała. Myślałam: poród. Jasne, poradzę sobie na pew- no. Po chwili wpadałam w popłoch: ja mam urodzić?! Zwłaszcza nocami umieram ze strachu, sam na sam ze swoim brzuchem, z trudnym życiowym zadaniem, które musiałam wypełnić. Robiłam to pierwszy raz, pierwszy raz przez mój kanał rodny miało się wydo- stać na świat ludzkie szczenię. Bałam się, że nie podo- łam, że pokona mnie ból. Einmal ist keinmal, pisał o tym Kundera. A co dopiero ja, przed swoim einmalem, który musiał, mu- siał nastąpić? Biologia. Liczyłam, że poprowadzi mnie in- stynkt. Że przecież jestem zwierzęciem, samicą, suką, która musi teraz złożyć życiu daninę za rozkosze rui w Bieszczadach. Ku pokrzepieniu postawiłam sobie na biurku zdjęcie moich przodków. Dopiero w ciąży po raz pierwszy zobaczyłam pradziadków. Tych od strony matki i babki Zofii. Fotografię dała mi matka. Dopie- ro teraz widzę, że była przekaźnikiem wydarzeń. (Ciekawe, kto nią sterował? Lew Szestow?) Zdjęcie stoi na moim biurku do dziś. Na zdjęciu moja babka Zofia – w latach trzydziestych jeszcze młoda dziewczyna, z rodzicami i rodzeństwem, na tle stodoły z poczerniałych od deszczu desek. Dziadek wygląda na zmęczonego życiem, patrzy surowo, na kolanach trzyma zmęczone, duże, spracowane dłonie stolarza. Babcia uśmiecha się figlarnie, może zawsty- dza ją pozowanie do zdjęcia? Nerwowo splata palce. Osiem osób stoi przed stodołą, wszyscy wystrojeni w najlepsze ubrania, zapięci na ostatni guzik, uczesa- ni. Dziwni, obcy ludzie z dalekiej przeszłości. Moi przodkowie. Dzięki prababce urodziła się moja babka, dzięki niej matka, dzięki matce ja, dzięki mnie urodzi się moja córka. Pięć kobiet. Tamte sobie poradziły, uro- dziły. I ja dam radę. Powtarzałam to sobie w myślach jak mantrę. Zasypiałam z kciukiem w ustach, jakbym znów chciała ssać matczyną pierś. W głowie mi się nie mieściło, że mam być czy- jąś matką. Na zawsze? Pod koniec ciąży byłam już tylko czekaniem. Co noc śniły mi się ptaki. Lecące, gniazdujące, żółto- dziobe, wszystkie. Wsłuchiwałam się całymi dniami w małe ruchy małych nóżek, przez które falował mój nie mój brzuch. Zastanawiałam się, którędy będą cho- dzić te nogi? Jak długo? Czy pisklak, który dojrzewał we mnie przez dziewięć ostatnich miesięcy, będzie szczęśliwym ptakiem? Ile potencjalnych losów mie- ściło się w moim brzuchu? Urodziłam ją o brzasku, wczesną wiosną, jak suka. Poród był przeżyciem traumatyczno-mistycz- nym. Bolało. Ale nie pamiętam tego bólu. Szok po- urazowy. Było, minęło. Nieprawda, że to na widok dziecka o wszyst- kim się zapomina. Zwykłe wyparcie, zjawisko od dawna znane w psychologii. Poród trwał pięć i pół godziny – od pierwszego skurczu do pierwszego krzyku. Pierwsze dwie godzi- ny przeleżałam cicho na szpitalnym łóżku. Kobieta obok spała. Liczyłam skurcze, patrzyłam na gwiazdy i księżyc, tej nocy w pełni. Oddychałam. Było mi- stycznie, doskonale cicho: na całym świecie tylko ja, moje zbliżające się do mnie dziecko i Wszechświat, który prosiłam w myślach, żeby mi sprzyjał. Gwiazdy przesuwały się po niebie. Moje dziecko było coraz bliżej. Bałam się i jednocześnie czułam podniecenie. Ból się nasilał. Mój mężczyzna przyjechał do szpitala i był przy mnie cały czas: masował mi plecy i szeptał czułe słowa otuchy. Przed czwartą nad ranem jeszcze żartowaliśmy, kiedy pod prysznicem polewa- łam swój absurdalny brzuch gorącą wodą. Najgorsza była ostatnia godzina. Parcie, wypie- ranie, wyciskanie, prasa hydrauliczna w brzuchu, od- jazd, coraz mniej siły, wszyscy krzyczą, zasypiam albo tracę przytomność, nie mam już siły oddychać, położna mówi pomóż dziecku, jakiemu dziecku, chce- cie dziecko, to sobie wyjmijcie, ja już mogę umrzeć, wszystko mi jedno, dajcie mi spokój, spać albo dać się wessać tej otulającej mnie coraz gęściej wacie, zapa- dam się i znikam, nic się nie liczy, znów krzyki, oddy- chaj, pomóż dziecku... Dziecko wydaje mi się tak nie- realne jak wszystko, co mnie otacza, czy to wszystko dzieje się naprawdę? Jakbym oglądała film. Ale ja już nie chcę grać głównej roli. Dajcie mi spokój. Zostaw- cie mnie. Przestańcie grzebać w moim wnętrzu. Znów ktoś o tym dziecku. Przyj, teraz przyj, wyciskam z ca- łych sił, niech to się wreszcie skończy! – Widziałem, widziałem! – Mężczyzna zajrzał między moje nogi, choć umawialiśmy się, żeby nie. Bałam się, że nigdy już nie będzie mnie pożądał, po tym jak zobaczy krwawą jatkę między moimi udami, znanymi mu dotąd jedynie z rozkosznych chwil sam na sam. – Nasza córeczka ma czarne włosy! Główka wyszła trochę, ale znów się cofnęła. Te czarne włosy przywróciły mi świadomość. Ja tam na- prawdę mam człowieka, córeczkę z włosami, nie ja- kieś dziecko, myślałam. Urodziłam na trzecim skur- czu. Ostatkiem sił, jak sądzę. Po chwili mężczyzna trzymał małą na rękach. Przystawiono mi ją do piersi. Ssała jak szalona. Nie do wiary, gdzie ona się tego nauczyła? Jak to możli- we, że była już taka gotowa do życia? – To twój pierwszy świt, córeczko – powiedział mężczyzna do zawiniątka. Zostałam królową życia. Odegrałam swoją rolę: wypełniłam wolę samolubnego genu. Na koniec był jeszcze bonus w postaci mistycz- nego przeżycia: całą ciążę powtarzałam sobie, że przecież babka Zofia, ta ze zdjęcia na biurku, urodziła ośmioro dzieci. Po swoim porodzie, z koroną matki na głowie, już zszyta i umyta, w czystej pościeli w swo- jej sali, wreszcie zamknęłam oczy, zmęczona i wy- cieńczona. Moja nowo narodzona córka spała blisko, mężczyzna siedział przy łóżku i patrzył na mnie jak w obrazek. Sam nie wierzył w cud, który widział przed chwilą. To ja go sprawiłam. I on, na leśnej polanie w górach, gdzie nasze ciała zostawiły w trawie miękkie odciski. Choć wtedy, tamtego ranka, trudno było to wszystko ze sobą połą- czyć. Dziki seks z wytryskiem w stronę cumulonim- busów z małą dziewczynką, która właśnie wyszła przeze mnie na świat. To nie był sen. Zamknęłam oczy i zobaczyłam babkę. Obraz był ostry jak film w HD, w filmie babka Zofia miała na sobie płaszcz. Chwyciła stojącą w próżni walizkę i odeszła. Spokojna i uśmiechnięta. Moja mentalna akuszerka. Zrozumiałam, że babka Zofia, Zofia Gołąb, przez cały czas się mną opieko- wała. Czy dlatego śniły mi się ptaki? Czy jestem na właściwej drodze? Idziemy teraz we troje. Mam ochotę lizać moje szczenię za uchem. Misja miłości rozpoczęta. Rącza toń
List był w zwykłej, żółtej kopercie, zaklejony
przezroczystą taśmą klejącą. Litery, napisane odręcz- nym, zdecydowanym charakterem pisma, pochylały się w prawo. Na kopercie było tylko moje imię i nazwisko, adres, znaczek z narysowanym jabłkiem, nadawca Jan Kowalski i jego numer skrytki pocztowej. W środku był list, napisany lekko, bez skreśleń: Pewnie Panią dziwi forma, jaką wybraliśmy, żeby się z Panią skontaktować. Zaraz się Pani dowie, dlaczego właśnie tak.
Wiemy, że jest pani fotografką. Widzieliśmy
pani zdjęcia w sieci, spodobały nam się. Jesteśmy młodzi, bardzo się kochamy. Mamy świadomość, że czas płynie i za dziesięć lat będziemy kimś innym, mniej pięknym, bo przecież życie to nie portret Doria- na Graya. Dlatego chcemy, żeby nas ktoś sfotografo- wał teraz. Nagich, uprawiających miłość.
Prosimy, niech Pani nie mówi od razu „nie”,
niech Pani nie wyrzuca tego listu do kosza. Wybrali- śmy właśnie Panią, bo Pani kobiece akty pokazują to, co chcemy w sobie zapamiętać na zawsze. Lubimy ten sam rodzaj piękna. Zapłacimy tyle, ile płacą Pani fotografowane przez Panią kobiety – razy pięć. Jedna sesja w cenie pięciu, niech Pani o tym pomyśli.
Czekamy na list, adres skrytki na odwrocie ko-
perty.
Powiedzmy, że mamy na imię Kaj i Gerda.
Powiedzmy, że to nie żart, pomyślałam. Rzuciłam list niedbale na biurko, udając przed samą sobą, że jego treść nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Do tej pory myślałem, że takie historie zdarzają się tylko w książkach. A jednak tamtego dnia zdarzyła się mnie: podczas wodowania małego statku okolicz- nego potentata, na kresach zainteresowań kogokol- wiek, w sennym miasteczku nad wielkim jeziorem, w sobotę, w kwietniu, przed pięciu laty. To była wyjątkowo zimna wiosna. Pierwsze, co zobaczyłem, to jej wysokie, skó- rzane rękawiczki za łokieć. Miękkie, w kolorze kawy z mlekiem, bez palców. Opętało mnie dzikie uczucie: chciałem dotykać najpierw rękawiczek, a potem całej kobiety, która w nich była. Nie czułem niczego po- dobnego od czasów, kiedy jako nastolatek miałem swój pierwszy magiczno-erotyczny sen. Robiła zdjęcia do jakiejś lokalnej gazety, a wy- glądała, jakby robiła je do „New Yorkera”. Nie paso- wała do otoczenia. Nie potrafiłem oderwać od niej wzroku. Czuła mój zwierzęcy głód jak suka w rui. I ona była głodna, wiedzieliśmy o tym od pierwszego wej- rzenia. Nie byłem przygotowany na taki strzał Amora. Strzelił do mnie z kałacha, prosto w jądra, więc jesz- cze tamtego dnia kochaliśmy się w jakimś brudnym zaułku, na stojąco. Po prostu oparłem ją bez słów o ścianę i przycisnąłem, a mój fiut bez trudu wśliznął się pod jej wełnianą sukienkę. Mimo zimna miała pończochy, za to nie miała majtek. To też było jak z powieści. Tylko czekałem, aż... właśnie, co? Na co ja wtedy właściwie czekałem? Na nic nie czekałem. Od pierwszego spojrzenia na rękawiczki wiedziałem, że z tą kobietą nie muszę już na nic czekać, bo właśnie doszedłem do wszyst- kiego, na co czeka się całe życie. Przeprowadziłem się do niej tydzień później. Uwielbiałem na nią patrzeć. Miała posągowe ciało, silne i mocne, z mocnymi, władczymi udami. Duże piersi z ciemnymi sutkami o smaku rodzynek i bujne owłosienie na łonie. Brzuch twardy i gładki jak oheblowane drewno i pięknie wysklepione, duże stopy. Mocno trzymała się nimi ziemi. Przypominała mi drzewo. Była drzewem, które chciało się rozrosnąć na cały świat. Podniecało mnie w niej wszystko. Każda, naj- mniejsza nawet gałązka. Gala, cztery litery, cały świat. W co ja się wpakowałam? Zagłuszałam lęk wi- nem podawanym przez barmana w hotelowym barze. Winem białym, lekkim i szybkim. Kieliszek za kieliszkiem, do dna. Do spotkania z Janem Kowal- skim i jego kobietą vel Kajem i Gerdą miałam jeszcze pół godziny. Dość czasu, żeby się upić rączym białym. Dlaczego ja się w ogóle zgodziłam na coś tak dzikiego? Odpowiedź leżała na dnie trzeciego kieliszka. Miałam trzydzieści dwa lata, a w moim życiu nie zdarzyło się jeszcze nic. Nic. Nie przeżyłam wiel- kiej miłości, nie urodziłam dziecka, nie miałam żad- nych przygód, które można by opowiedzieć komuś przy grillu. Nic. Zero. Nul. Co rano chodziłam do pracy w zakładzie, gdzie fotografowałam uśmiechających się sztucznie ludzi i wyglądające jak torcik bezowy panny młode, ich mężów ze starannie przyciętym wąsem, jakieś nadpo- budliwe, brzydkie dzieci i całą resztę ludzkości. Za- zwyczaj wszyscy oglądali zdjęcia już w zakładzie. Nigdy nie byli zadowoleni. Tylko niemowlęta miały gdzieś, jak wyszły. Frustrujące zajęcie. Udało mi się zdjąć kilka dobrych aktów; z nich byłam zadowolona. Fotografowałam przyjaciółki, któ- re zapragnęły uwiecznić swe ciała, nim dotknie je trąd starości. Zdjęcia były dobre, bo dziewczyny się mnie nie bały. Ufały, że w razie czego użyję Photoshopa i nie będą musiały odwdzięczać mi się za sesję grati- sowym fellatio. I że wydobędę z nich piękno. Zawsze mówiły, że przy mnie czują się piękne. Nie wiem dlaczego. Te właśnie zdjęcia, zamieszczone na mojej stronie z portfolio, zachwyciły Jana Kowalskiego z Gerdą czy Kają, czy jak się tam nazywali ci, co za- raz mieli przyjść. Kolejny kieliszek: białe krąży mi w krwiobiegu rączo, rączej. Tylko dlaczego ze mnie nikt nigdy nie wydobył piękna? Czego mi brakowało? Dwie nogi, dwie ręce, para piersi, jeden nos i tak dalej – wszystko miałam na swoim miejscu, ale we mnie nikt się nigdy nie zakochał. Dwa razy wylą- dowałam w łóżku z dopiero co poznanymi mężczy- znami. (Wydawało mi się przez chwilę, że tego dru- giego nawet kochałam i że przygodna znajomość zmieni się w przygodę życia, ale nie. Był rasistą i opowiadał kawały o małych Murzynkach wzdycha- jących na widok waty cukrowej: ojej, ile bawełny na jednej gałązce!, zaśmiewając się przy tym do łez). Pozbyłam się cnoty, uwierającej mnie jak bolą- cy ząb. Liczyłam, że za drugim razem będzie lepiej. Nie było. Nic. Nul. Gul, gul. Czwarte białe rącze. Do tego te pogłoski o końcu świata! Zaczęłam się bać. Pogoda sprzyjała lękom. Był styczeń, plus dwanaście stopni Celsjusza w dzień, w nocy sześć. Padał listopadowy, gęsty deszcz. Rośliny zaczynały pączkować, ciekawie wychodząc ze swoich kryjówek. Ptaki leciały całymi dniami na południe. A przecież był środek zimy. Z Australii ciotka pisała, że po raz pierwszy o tej porze roku nie ma suszy. Pada. Na wybrzeżu Norwegii znaleziono na jednej plaży dwadzieścia ton martwych śledzi. Nikt nie wie- dział dlaczego. Tylko śledzie, w takiej ilości, w jed- nym miejscu? (Może Bóg je ukarał za jakieś śledzio- we grzechy?) Na wszystkich kontynentach z nieba spadały ty- siące martwych ptaków: kosów, szpaków i innego ptasiego drobiazgu. Ze swojego wielkiego telewizora odsiewałam proroctwa: z TVN Meteo, Religii TV i Discovery. Ewangeliści i profesorowie z Uniwersytetu Tokijskie- go mówili jednym głosem: koniec już bliski! Wizje meteorologów, ich tsunami i wulkany pasowały do trzęsienia ziemi w pobliżu Kalisza. Pomyśleć, że dopiero oglądając dokument na Meteo, zdałam sobie sprawę, że całe moje nudne ży- cie wydarzyło się na styku płyt tektonicznych! Całe życie na bombie zegarowej! Czy powiedzenia: „w grudniu po południu” nie należałoby więc czytać profetycznie? Kalendarz Ma- jów też kończy się w grudniu. (Kiedyś musiał się skończyć, to jasne – po pro- stu rzeźba jako forma określona w przestrzeni musiała mieć jakąś finis: rzeźbiarzowi zwyczajnie skończyło się miejsce na kamieniu. Ale ten kalendarz pasował do mojej układanki). Na dnie czwartego kieliszka leżała straszliwa myśl: Zostało mi kilka miesięcy.
To była królowa życia, szalona dżokejka ujeż-
dżająca każdy dzień na śmierć. Jej nawet było szkoda czasu na sen! Teraz sobie myślę, że pewnie brakowało jej w mózgu dopaminy, co mądrość ludowa diagnozu- je jako brak piątej klepki. A może przeczuwała swoim zwierzęcym in- stynktem, że ma mało czasu i musi napchać wrażeń w krótki odcinek czasoprzestrzeni? Żarła i piła jak facet, dużo i szybko. Często była głodna. Mocnych alkoholi nie musiała popijać, ocierała tylko usta wierzchem dłoni, rozmazując czer- woną szminkę na policzki. (Czerwoną szminką malo- wała sobie też wargi sromowe). Kochała się jak facet, bez ceregieli, dosadnie. I ciągle chciała więcej. Do naszej sypialni wkraczały coraz liczniej róż- ne wibratory. Stawiała je na nocnej szafce w szeregu od najmniejszego do największego albo kolorami: wszystkie były z przezroczystego silikonu, kolorowe jak żelki. (Kiedy tak stały przede mną, czułem jakiś rodzaj zawstydzenia. Jakby salutowały przede mną na baczność lubieżne gumowe misie, dzięki ucieczce z fabryki zmienione w wielkie fallusy. Stały i meldo- wały gotowość bojową: zawsze w erekcji, zawsze go- towe do ataku). Gala chciała czuć je naraz, wszędzie, gdzie się tylko da. Robiłem wszystko, by zaspokoić każdy rodzaj jej głodu. Do kieliszka po winie wlałam wody. Wystar- czy, jeśli nie chcę rzygać, zamiast fotografować. Jak oni będę wyglądali? Rozglądałam się nerwowo. Hotelowy bar był zupełnie pusty, nie licząc mnie i barmana. Chwilami miałam wrażenie, że przygląda mi się podejrzliwie. Może to on? A może jakiś mój znajomy wejdzie tu zaraz, za- śmiewając się do łez z mojej naiwności? To jakiś błąd, żart? A może przygoda życia, dana mi przed końcem świata jako nagroda pociesze- nia za byle jaki los? Kto zasiadał w jury? Do baru weszła jakaś para. Żeby to nie oni byli, żeby nie! – mantrowałam w myślach. Byli za starzy i – jak by to powiedzieć? – mało gustowni. Z całą pewnością nie był to ten sam rodzaj piękna. Szczęśliwie nie zwracali na mnie uwagi, zajęci sobą. Wyglądali jak para potajemnych kochanków tuż przed pierwszym, mocno spóźnionym razem. Odetchnęłam z ulgą. Zostało im jeszcze pięć minut. Zdążę wypić jeszcze jeden kieliszek? Jej żarłoczność sięgała daleko poza fizjologię; nie wystarczały jej doznania fizyczne, chciała zgłę- biać świat i siebie we wszystkich wymiarach. W sobo- tę zakładała pierwszy raz narty, w niedzielę już biegła w wyścigu. Zupełnie nie przejmowała się tym, że za- jęła ostatnie miejsce. Więcej już na nartach nie biega- ła. Weszła na Mont Blanc i więcej po górach nie cho- dziła. Robiła tak ze wszystkim: od razu mierzyła się z wielkimi wyzwaniami (wobec których inni ludzie mieli zwykle wielką pokorę), sięgała po szczyty i po- rzucała je, nigdy już do nich nie wracając. Raz podczas wyprawy na Mont Blanc usłyszeli- śmy groźny huk spadającej w pobliżu lawiny. Gala, zamiast uciekać jak wszyscy, spokojnie odwróciła się w stronę grzmotu z obiektywem wycelowanym w la- winę. (Potem powiedziała, że ustawiała balans bieli). Po raz pierwszy pomyślałem wtedy, że coś z nią jest nie tak. Kiedy kilka miesięcy później przerzuciła się na nurkowanie, nie byłem zdziwiony. Wolałem nurkowanie niż trójkąt, na który na- mawiała mnie od kilku miesięcy. Od razu wiedziałam, że to oni. Od progu szuka- li mnie niespokojnym wzrokiem po zakamarkach baru. Wyglądali na bardziej przerażonych niż ja, co mnie zdziwiło i jednocześnie uczyniło panią sytuacji. Kiwnięciem głowy zaprosiłam ich do stolika. Byłam dość pijana, a oni dość spięci, żebyśmy od razu ustali- li właściwą hierarchię. Kto ma aparat, ten jest królem. Królową raczej. Z bliska wyglądali na jeszcze młodszych. Chło- pak miał męskie, ostre rysy twarzy i zaskakująco ja- sne oczy; kontrastowały z granatowym, gęstym zaro- stem (nie golił się od wielu dni). Mało mówił. W tym stadzie rządziła ona. Ona: gładka, zadbana, pachnąca przedziwnie czymś podniecającym, czujna, ostrożna i chłodna, do tego zaskakująco miękka, okrągła, kobieca. Kobieta niekonsekwentna, w dodatku ruda, o skórze różanom- lecznej, przezroczystej. Jak na takiej skórze odbija się światło? Powiedziała tylko cicho: – Jan Kowalski. – Kaj i Gerda? – odpowiedziałam, uśmiechając się lekko. Oboje skinęli głowami. Hasło zostało przyjęte. W końcu jej uległem. Zawsze jej ulegałem. Była jak kontrabas, który odsłaniał przed moimi pal- cami coraz to nowe struny, choć muzyka, którą gra- łem do tej pory, była doskonała. Nie mogłem nie zagrać. Tych dwoje znalazła w sieci, spodobali się jej fizycznie; jakoś namówiła ich do pozowania. Chciała pary nowych, świeżych, dziewiczych; nie interesowali jej wyrachowani łowcy wrażeń. Powiedziała im, że ich sfotografuje nago, kiedy będą się kochali. Dużo zapłaci. Planowała w odpowiedniej chwili dołączyć, wślizgnąć się między nich, posiąść oboje – ale tej czę- ści planu nie znali. Gala chciała reżyserować całe przedstawienie i zagrać w nim główną rolę. Ja miałem być operatorem, sfilmować to wszystko z ukrycia. Łaskawie pozwoliła mi się przy tym masturbo- wać. Wszystko dograła, zapięła na ostatni guzik. Za- trzymaliśmy się w hotelu nad jeziorem, tam zainstalo- waliśmy kamerę w pokoju; w pokoju obok miałem laptopa z podglądem na żywo. Gala zadbała nawet o papierowy ręcznik obok komputera. Mieliśmy trzy godziny do spotkania. Pocałowa- ła mnie głęboko, a później zapytała niskim głosem, czy mógłbym pomóc jej zrobić wieczorowy makijaż? Wręczyła mi krwistoczerwoną szminkę, a po- tem rozłożyła szeroko nogi i kazała pomalować sobie wargi. Robiłem, co kazała. Fiut pulsował mi z radości, kiedy miękką i tłustą końcówką przesuwałem po szkarłatnych, wilgotnych wargach. Cały drżałem. Do ust napływała mi ślina. Kiedy zobaczyła, że przez erekcję cała krew odpłynęła mi z mózgu do ptaka, odrzuciła głowę do tyłu i zapytała z chrapliwym śmiechem, jak w takim stanie włożę strój do nurkowania? Chciała podnieść sobie poziom adrenaliny przed kolejnym szczytem, jeszcze się podrasować, wyostrzyć zmysły. Chciała nocnego nurkowania. Teraz, zaraz, już. Klucz do pokoju był zaskakująco chłodny. Koił mnie. W pokoju wypiliśmy z Kajem i Gerdą jeszcze trochę wina. Oni więcej niż ja, ale przecież musieli mnie gonić, by wyrównać poziomy rozluźnienia. Mó- wiliśmy niewiele, patrzyliśmy na siebie: najpierw ba- dawczo, w końcu – porozumiewawczo. Kaj usiadł na wielkim łóżku i jak chłopiec zaczął na nim podskaki- wać. – Nie skrzypi – stwierdził z ulgą. – Nie przeszkadzają mi dźwięki, powiedziałam, ustawiając statyw. – Pracuję z obrazem. Możecie się pocałować? Ustawiłam światło. – Gerda, rozbierz się, chciałabym zobaczyć, jak na twojej skórze odbija się światło. Wystarczy mi na razie sama góra. Gerda zdjęła bluzkę i biustonosz, układając je starannie na fotelu. Kiedy się do mnie odwróciła, po- czułam dziwny skurcz. Miała niewielkie, idealnie okrągłe piersi zwieńczone różowymi, niewinnymi sut- kami. W ustach poczułam słodki smak mleka. Kaj szukał czegoś w torbie. Nie zauważyłam nawet, kiedy i on zdjął koszulę. Był chłopięcy, harmo- nijny, silny, gładki, z niewielką kępką włosów między sutkami. Zastanowiłam się, jak wygląda jego penis w erekcji. Stawiałam, że będzie dość długi, wąski, lekko skręcony w lewo, ciemny. Gerda zapytała, czy wyjdziemy na chwilę na balkon. Kiwnęłam głową, skupiona na poszukiwa- niach ustawień idealnych. Oboje z Kajem przytuleni ciasno jak Jaś i Małgosia w chatce Baby-Jagi narzucili na siebie koc i wyszli. Dołączyłam do nich po chwili; mocno zaciągali się skrętem. Gerda podała mi go, był mokry od jej śliny. Przez chwilę ssałam końcówkę jointa, smakując go. Zaciągnęłam się dopiero po chwili. Wydawało mi się, że czuję smak jej śliny. Jakoś upchnąłem go w piance. Ciągle myślałem o krwistoczerwonej, wyzywającej cipce Gali, schowa- nej teraz pod kombinezonem, i nie miękłem. Śmiała się tylko. Silnik łodzi odpalił za pierwszym razem. Powiedziała, że wystarczy jej dwanaście me- trów. Zatrzymaliśmy się dość daleko od brzegu; na tyle daleko, żeby poczuć się tak, jakbyśmy byli w sa- mym środku niczego. Zacumowałem. Przed zejściem na dół jeszcze się pocałowaliśmy. Na dole dała mi znać latarką, że wszystko w porządku. I od razu zaczęła szybko wypływać w górę. Za- niepokoiły mnie jej konwulsyjne, nerwowe ruchy. Po- płynąłem za słabnącym światłem. Po chwili byłem na powierzchni, szukałem jej. Było pusto, idealnie cicho. Zacząłem panikować. Pływałem tu i tam, schodziłem niżej, do dna, przeczesywałem je, znów wypływałem. Krzyczałem. Znów płynąłem na dno, krzyczałem pod wodą. Otaczała mnie gęsta ciemność. Nie wiem, ile to mogło trwać. Nieskończoność. W końcu poczułem, że jeśli jeszcze raz zejdę na dno, nie wypłynę. Wezwałem pomoc. Ten joint to był wspaniały pomysł. Przez chwi- lę leżeliśmy we troje na łóżku, patrząc w sufit i śmie- jąc się z jakichś głupich żartów. Poczułam się tak, jak- bym znała ich od dawna. Oni chyba też, bo zaczęli się całować z taką swobodą, jakby byli w pokoju zupełnie sami. Cicho wstałam i stanęłam za obiektywem. Widać było, że się kochają: robili wszystko z wielką czułością, niespiesznie, sycąc się każdą pieszczotą. Nawet kiedy Kaj zdejmował Gerdzie majt- ki, patrzył jej głęboko w oczy. Wspaniale wyglądali w obrazku. Nieświadomie zbliżałam się do nich z aparatem, chcąc uchwycić wszystko: jej język na jego sutkach, jego język mię- dzy jej nogami, i makro: włoski na jej ramieniu, ster- czące z podniecenia, kiedy językowi Kaja przyszły z pomocą dwa palce prawej dłoni, przezroczystą kro- plę płynu na czubku sterczącego penisa, gdy wgłębiał się w jej szparę językiem. Chciałam mieć wszystko, każdy artefakt: pełną, staranną dokumentację tej miło- ści. Kiedy Gerda musnęła mnie włosami po twarzy, zesztywniałam. To przypadek czy zaproszenie? Poczułam czyjąś dłoń na piersi. Odłożyłam aparat. Straciłem poczucie czasu i przestrzeni. Poli- cjanci zadawali pytania, odpowiadałem na nie z tru- dem, brakowało mi słów, głosek, głosu. Nie wierzyłem, że to się stało. Jak to, kobieta maluje sobie nabrzmiałą z pod- niecenia cipkę na czerwono, a zaraz potem tonie? Szukali jej do rana. Policjanci, strażacy, psy. Siedziałem na brzegu wyczerpany, sparaliżowany ze strachu, przykryty kocem, którym otuliły mnie czyjeś dobre dłonie. Patrzyłem na czarną toń. Piersi Gerdy były słodkie jak mleko, mieściły mi się w dłoniach, dotykałam ich z niedowierzaniem, język Kaja znikał w moim wnętrzu, czułam ciągle bli- skość dwóch ciepłych ciał, jedno ssało moją jedną pierś, drugie drugą, to ja, wasza Wilczyca Kapitoliń- ska, miałam rację z tym penisem, dokładnie taki, jak myślałam, teraz liże mnie ona, ktoś mi liże, a ja ssę, doprawdy, nie do wiary, on w środku mnie, a ona mnie całuje, jakie ma miękkie usta, bierze moją dłoń i kładzie sobie na łonie, jest mokra, a ja się trochę boję, nigdy nie dotykałam kobiety, którędy, którędy, to łatwe, po chwili chcę ją mieć nad sobą, albo ina- czej, ja się wypnę, by Kaj mógł mnie zgłębiać do dna, a ty tu chodź, rozłóż nogi, chcę zobaczyć, jak smaku- jesz, co za uczucie, nie do wiary, nie do wiary, ile jeszcze razem możemy różnych trójkątów zbudować, równoramiennych, prostokątnych, każdych, z dwóch cipek i jednego penisa. Znaleźli ją dopiero po wschodzie słońca, zaplą- taną na dnie w rośliny. Kiedy położyli ją na brzegu, uśmiechała się lekko. Wyglądała jak Beata Beatrix po zażyciu śmiertelnej dawki laudanum. Chciałem umrzeć. Miałem wszystko i wszystko straciłem. Nie przeliczę tamtego wybuchu na orgazmy. Był wielki i piękny jak światło. Mój przepis był pro- sty: butelka, a może i więcej białego wina na głowę, jeden mocny joint na troje, solidna porcja strachu przed końcem świata, naiwna chęć łatwego zarobku, wielka życiowa pustka i styk płyt tektonicznych. Zro- biłam coś, w co nie potrafiłam uwierzyć: nawet kiedy usiadłam na łóżku, obolała, otarta, lepka i patrzyłam na moich znieruchomiałych kochanków. Ich ciała połyskiwały w ostrym świetle lampy. Przez skórę na skroni Grety widać było pulsujące, błę- kitne żyły. Ładnie jej z nimi, pomyślałam. Po chwili Kaj wstał i zaczął szukać ubrań. Trzeźwieliśmy i zaczęliśmy wzbierać wstydem. Niezdarnie wkładałam sukienkę, Gerda szukała pod łóżkiem pantofli, Kaj ukrywał przed moim wzro- kiem męskość. Milczeliśmy. Kiedy już ubrani przybraliśmy dawne pozy, Gerda zapytała, czy zapłacę im tyle, ile obiecałam. Spakowałem sprzęt, zanim zdążyli się ubrać. Ładnie im wyszło. Na to liczyłaś, kochanie? Tak mia- ło być? Ta fotografka była do ciebie nawet trochę po- dobna, widziałaś? Zrobiłem sobie dobrze, jak chciałaś. Dedyko- wałem mój ostatni orgazm tobie. Ale przecież o tym wiesz. Czuję, że jesteś przy mnie. Jeszcze tylko kilka godzin, a będę przy tobie. Gala. Kocham cię. Ciebie nie ma, ale moja mi- łość ciągle jest, taka sama. Nie będą się awanturowali w recepcji. Widzia- łem ich strach. Nie są głupi, wiedzą, że wpadli w moje sidła. Nawet jeśli zaczną mnie szukać, nie znajdą, bo zaraz znikam. Jan Kowalski, Kaj i Gerda, dobre sobie. Na pewno nie zapomną tej przygody do końca życia. Kto wie, może nawet pójdą twoją drogą? Porównywaliśmy listy, pisała je ta sama ręka. Jan Kowalski. – Mieliśmy to zrobić trzy dni temu, ale ciebie nie było – mówiła Gerda. – Dziś znów nas wezwałaś, podwoiłaś stawkę. Powiedz, że to ty. – Powiedzcie, że to wy. Ani ja, ani my: ktoś trzeci. Zrozumieliśmy, że byliśmy marionetkami, za których sznurki pociągał autor nieznany. Patrzyliśmy na siebie szeroko otwartymi ocza- mi, nadzy wobec siebie bardziej niż wtedy, gdy się kochaliśmy. Już nikomu nie ufaliśmy. Napędzał nas strach. W jednej chwili obudziły się nasze śpiące de- mony, zadawnione winy, zepchnięte w głąb czaszki grzechy, brudy, zsinienia, bezdechy. Kto? Kto nam to zrobił i dlaczego? Co teraz będzie? Będą się bali do końca życia. Taka jest cena szaleństwa. Zawsze już będą myśleli, kto i dlaczego, każdego dnia, do końca. Ale co nas to obchodzi, kochanie? Na twoim pogrzebie czuję się wciąż tak, jak- bym był otulony tamtym kocem. Dzięki niemu nie czuję. Podchodzę do trumny. Pięknie wyglądasz, jak- byś spała. Wybrałem twoją ulubioną suknię, podoba ci się? I bukiet lilii, też twoje ulubione. Kładę ci je obok głowy. Pendrive jest w kolorze kwiatów. Tam film, o którym zawsze marzyłaś. Ktoś inny zagrał główną rolę, bo utonęłaś. Zadbałem o każdy szczegół. To mój ostatni prezent dla ciebie, Gala. Siedziałam w swoim samochodzie przed hote- lem, odpalając papierosa od papierosa. Pomyśleć, że nie paliłam ich przez pięć lat! (Rzucę znów, jak odwołają koniec świata). Jezioro połyskiwało w promieniach słońca. Nic nie było jednak takie samo, jak wczoraj. Co mogłam zrobić? Oddałam kartę pamięci Gerdzie i Kajowi, mu- sieli mieć pewność, że nie mam z tym nic wspólnego. Zapamiętałam jednak każde zdjęcie. Co to w ogóle wszystko było? Zły sen? Czy ktoś nas jeszcze widział? Na jeziorze pojawiła się łódź. Zatrzymała się na środku. Zazdrościłam nurkowi tego niewinnego so- botniego poranka. Właśnie wskoczył do wody i znik- nął. On na pewno nie pieprzył się ostatniej nocy z dwójką nieznajomych do utraty tchu, tylko wstał wcześnie wyspany, wypił sok ze świeżych pomarań- czy, zjadł tost z pełnym ziarnem i ruszył popływać. Wysportowany i ukierunkowany na cel na pewno nie pił, nie palił i miał schludnie poukładane życie. Nie bał się teraz, że ktoś mu je zniszczy. Nie miał kaca i w ogóle nie musiał się niczego bać. Kolejny papieros do natrętnych myśli. I jeszcze jeden. Kaj i Gerda nie chcieli, żebym ich odwiozła na dworzec. Pewnie bali się, że się dowiem, w którym kierunku pojadą. Kim byli? Widziałam ich orgazmy, nie mając nawet pojęcia, jak im na imię. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nurek nie wypływa. Choć, jeśli przeliczyć wypalone przeze mnie papierosy na minuty, dawno już powinien wy- płynąć na powierzchnię. Wypaliłam jeszcze dwa. W końcu z telefonu na recepcji wezwałam poli- cję. Recepcjonista powiedział, że trzy dni temu na jeziorze utonęła w nocy jakaś kobieta. Strach o nurka był silniejszy niż strach przed nieznanym Kowalskim. Znaleźli go kilka godzin później. Na twarzy miał uśmiech, który już gdzieś wcześniej widziałam. Beata Beatrix po zażyciu laudanum? Szanowne jury, proszę już więcej nie zsyłać na mnie przygód życia. Moje w zupełności mi wystarczy. Gesamtkunstwerk lub per saldo solo
Wie pani, ja w restauracji lubię długo czekać na
jedzenie. Wierzę, że w czasie tych nieskończenie dłu- gich chwil ktoś za ścianą przygotowuje dla mnie posi- łek z wielką starannością, z maestrią, a kto wie, czy nie z miłością? Wierzę, kiedy tak czekam, że wszyst- ko będzie świeże, doskonałe, zasili mnie wartościami odżywczymi na długie godziny... A te podniebienne doznania, na myśl o których samoczynnie zaczynają mi pracować ślinianki! Przed dobrym posiłkiem należy dobrze zgłod- nieć. To moja pierwsza zasada. Między zamówieniem a podaniem zwyczajowo udaję się na inspekcję toalety. Moja kolejna zasada: brudny kibel znaczy, że w kuchni z pewnością żyją szczęśliwe, syte karaluchy. Czystość to przecież stan umysłu, rozciąga się na całość restauracyjnych po- mieszczeń, na porządek w dokumentach i stale uzu- pełniane dostawy. Tak samo jest z brudem: brudni mają brudno wszędzie, w głowach, na półkach z ubra- niami, w kiblach i kuchniach; po ich brudnych miesz- kaniach wałęsają się brudne psy i zaniedbane dzieci. Brudni mają fałszywie czyste restauracje. Ale ja z łatwością demaskuję fałszerzy. Raz nad morzem zapomniałam o zasadzie nu- mer dwa. Z głodu, ludzka rzecz. Szybko, placami, zja- dłam wysmażoną na strup rybę i poszłam umyć ręce. A tam, o zgrozo: dawno czegoś takiego nie czułam, nie widziałam! (Ryba zastygła mi w przewodzie po- karmowym, walcząc z prądem zwrotnym). Po wyjściu z kleistego wychodka grzecznie, ale stanowczo zwróciłam kelnerce uwagę (a powinnam rybę!), że toaletę mają brudną, śmierdzącą, wręcz skandaliczną! Udała zdumienie. Przez chwilę stała przede mną jak skamieniała z szeroko otwartymi oczami. A potem stało się coś najgorszego. Otworzyła drzwi i krzyknęła w głąb kuchni z oburzeniem: „Róża, Róża, pani tu mówi, że toaleta jest brudna! Leć no i umyj! Ale już!”. To tu Róża gotuje gościom, a w przerwie, za- nim jej dojdzie dorsz na patelni, leci czyścić kible? Tak to rozmieć, tak? – Żeby się tylko Róży znów strupy z filetów na patelni nie porobiły, w czasie jak będzie zeskrobywać ze ścian dziesięcioletnie, przykurzone zasrywki – po- wiedziałam ze wstrętem. Kobieta patrzyła na mnie jak na kogoś niespeł- na rozumu. Nie zostawiłam jej napiwku. Potem obsmaro- wałam w miejskim przewodniku bez cienia litości. Nikomu nie mówię, czym się zajmuję. Rodzina i znajomi myślą, że jestem przedstawicielką handlo- wą. Uwierzyli mi, że sprzedaję kamienie szlachetne; zaskakująco łatwo poszło. Do dziś bawi mnie ich ła- twowierność. Myślą, że stać mnie na sportowy samo- chód z trzylitrowym silnikiem i mieszkanie nad rzeką w centrum miasta dlatego, że umiem tak świetnie han- dlować diamentami! Karmię ich czasem przy stole opowieściami o antwerpskich Żydach, z którymi rzekomo ubijam in- teresy. Zmyślam ich losy, imiona, rozmnażam ich w moich opowieściach, obcinam im brody, chodzę na bar micwy ich synów i jem z nimi koszer w szabas. I wszyscy, wszyscy mi wierzą. A ja, wie pani, ukrywam prozaiczną prawdę: kilka lat temu wygrałam na loterii sporą sumę. Sporą jak dla jednej osoby – jeśli musiałabym to wszystko sprawiedliwie podzielić między tych, których ko- cham, lubię i szanuję, nie mogłabym sobie pozwolić na życie, o którym marzyłam od dawna. Postanowi- łam egoistycznie ukryć przed światem spuchnięte konto, wdrażać się w luksus powoli, nie kłuć nikogo w oczy i cieszyć się życiem solo. Per saldo solo. Po prostu. Najpierw wyjechałam na rok do Antwerpii, mó- wiąc rodzicom i braciom, że dostałam tam pracę. Dla- czego właśnie tam? Coś mnie tam ciągnęło, nie umiem wyjaśnić. Może nazwa? Poza tym skończyłam szkołę jubilerską. Gdzie terminować, jeśli nie tam, w Antwerpii? Moja nowa historia musiała trzymać się kupy. Mój wyjazd rodzice przyjęli z ulgą, mimo że miałam dopiero dwadzieścia lat. Jeszcze jedna gęba do wyżywienia postanowiła żywić się samodzielnie, myśleli na pewno, ale ojciec uśmiechał się fałszywie i mówił w kółko: wspaniale, córeczko, bardzo się cie- szymy. Wysyłałam im co miesiąc pieniądze, sporą sumę. (Wtedy uwierzyli w mój diamentowy interes). Byłam im winna za tysiące posiłków, kilowaty prądu, podręczniki, ubrania, szczepienia i nieprzespane noce, za wycieranie smarków i zmienianie pieluch. Wypo- minali mi wszystko tak wiele razy, że zapamiętałam całą listę. Spłacałam dług zaciągnięty wraz ze swoim na- rodzeniem. W Antwerpii zaczęłam nowe życie. Wynajęłam mieszkanie w pobliżu rzeki – woń mułu koi moje nie- pokoje, a szum wody pomaga zasnąć. Pierwszego dnia wyrzuciłam walizkę i ubrania, przesiąknięte za- pachem mojego domu; wszystko, co ze sobą przy- wiozłam, co niosło wspomnienia – oprócz dokumen- tów. Przez kilka pierwszych dni w różnych sklepach lepiłam nową tożsamość. Wisiała na wieszakach w sklepach z ubraniami, leżała w drogeriach na pół- kach, trzymał ją dla mnie w dłoniach milczący, ciem- noskóry fryzjer. W ciągu kilku dni zmieniłam się w kogoś inne- go: wyglądałam teraz na elegancką, zadbaną i pewną siebie kobietę. Żyłam jak w bajce o Kopciuszku, tyle że to ja byłam dla siebie księciem z bajki. Koniem był kupon z loterii, od którego moje konto rozrosło się o kilka pięknych zer. Wszyscy książęta z bajek mogli mnie teraz cmoknąć w podeszwę cholernie drogich butów. Nie zamierzałam pracować, o nie. Dość już się napracowałam, już mną napomiatano, nawdychałam się dość kurzu, dość nauciekałam zawstydzonym spoj- rzeniem na boki. Dość się naograniczałam i dość na- cierpiałam. Dość! Kiedy wygrałam, postanowiłam, że uczynię ze swojego życia dzieło sztuki. Przeżyję je tak, jak za- wsze chciałam je przeżyć. Żadnych ograniczeń. Zaczęłam od edukacji. Wiedziałam, że brakuje mi ogłady, znajomości, wiedzy. Byłam prostą dziew- czyną z daleka, ale wiedziałam, że tożsamość to prze- cież nie tylko sukienka z podwójnym przeszyciem. Kupiłam książki o kuchni, o winach, designie, sztuce malarskiej na przestrzeni wieków, o japońskich drze- worytach i kawie. O fizyce kwantowej, duchowości, genetyce. Chodziłam do opery i teatrów, do niezależnych kin, drogich restauracji i podejrzanych nocnych klu- bów, gdzie wszyscy mieli białe nosy. Na festiwale folklorystyczne, wystawy psów, spotkania grup tera- peutycznych. Bywałam, gdzie się tylko dało. Lata na wsi spędziłam na oglądaniu ciągle tego samego hory- zontu – zmieniały się tylko pory roku, poza tym wszystko było ciągle takie samo. Teraz musiałam na- karmić zmysły za te wszystkie nużące, jednostajne lata. Zapisałam się na hiszpański i angielskie kon- wersacje. Dałam sobie rok na nadrobienie zaległości, na nabranie ogłady, na dokładne upchnięcie Kopciuszka w głębi siebie. A kto wie, czy nie na jego całkowite zabicie? W jakiej to bajce było? A, zdaje się w Królew- nie Śnieżce był jakiś leśnik czy gajowy, co to miał dziewczynie serce wyrwać? Ten Gajowy musiał teraz do mnie przyjść i wy- rwać serce mojemu Kopciuszkowi. Sama sobie nim być nie umiałam. Musiałam znaleźć Gajowego. Kopciuszek będzie jego sarną. Gajowy... Gajowy... Wie pani, teraz dopiero zdałam sobie sprawę, o jakiego Gajowego mogło cho- dzić mojej podświadomości. Ale mniejsza z tym. „Mówisz – masz”, mawiał mój dziadek. Powiedziałam i miałam. Ornitolog to był prawdziwy leśny człowiek. Wylazł z krzaków, kiedy spacerowałam z moim wy- żłem wzdłuż Skaldy kilka kilometrów za Antwerpią (potrzebowałam pretekstu do długich spacerów, bez których nie mogę żyć, stąd pies; poza tym lubiłam, gdy mi rano mordę lizał, moja kudłata i szorstka w dotyku namiastka bliskości). Mara szczekała na faceta, a on darł się coś do mnie w niezrozumiałym języku. Śmieszyło mnie jego brzmienie i z wielkim trudem powstrzymywałam chi- chot. W końcu Mara uciszona moim ostrym krzykiem wróciła z podkulonym ogonem, a ja mogłam przepra- szać ubranego na zielono dziwaka. Na szczęście znał angielski. Był profesorem ornitologii z Holandii. Jak teraz o tym myślę, naprawdę nie mam pojęcia, jakich pta- ków szukał pod Antwerpią. Dość, że ja znalazłam jego ptaka. Śmieje się pani. Wiem, że to śmiesznie brzmi. Oczywiście nie żeby tak od razu, proszę sobie nie myśleć! Właściwie przecież wcale się nie muszę tłumaczyć. Mogę robić, co mi się podoba, i mówić, co mi się podoba. Czasem o tym jeszcze zapominam. A przecież jestem wolna. Wolna do szpiku kości. Wracając. Gajowy-Ornitolog spodobał mi się od razu. Był męski, wyrazisty, pachniał potem, tak seksownie ssał źdźbło trawy. W mojej nowej tożsa- mości było miejsce na przygody erotyczne bez limitu. (Jeśli już, to w granicach zdrowego rozsądku. A te za- wsze miałam na miejscu, tak mi się przynajmniej wy- daje. I znów się tłumaczę). No i z tamtym Ornitolo- giem było tak, że zaprosiłam go na kawę – w ramach przeprosin za to, że tak go wystraszyła moja Mara. Zażartowałam, że nie mogę niestety zaprosić na kawę ptaków, które przepłoszyłyśmy. Uśmiechnął się wtedy pierwszy raz – od razu bardzo szeroko. Wymieniliśmy wizytówki. W mojej belgijskiej tożsamości byłam student- ką z Krakowa i w ramach pracy naukowej zajmowa- łam się gotykiem brabanckim. Tu też mi wierzono. Kogo obchodzi brabancki gotyk? Bez kamuflującego zielonego ubrania Ornitolog wyglądał olśniewająco. Nosił luźne płócienne spodnie i haftowaną na mankietach koszulę, wino zamawiał ze swadą, nie nosił skarpetek. Zbliżał się do czterdziest- ki, ale wciąż pozostawał chłopięcy, niesforny w mi- nach, gestach. Może od ptaków miał w sobie taką lek- kość? Nie wiem. Rozmawialiśmy błaho, powierz- chownie, oboje bardzo uważając, by się zanadto do siebie nie zbliżyć. (Znak czasu. Ludzie ślizgają się po powierzchniach siebie, czasem nawet do krwi, nic o sobie nawzajem nie wiedząc. Wolny rynek, wolny seks, wszystko wolno, tylko czy na pewno tego chcie- liśmy? Proszę wybaczyć, że tak zbaczam. Czasem myśli mi uciekają. Nie do końca nad tym panuję). Wtedy, w tamtej kawiarni, ślizgaliśmy się po sobie spojrzeniami rzucanymi znad filiżanek smoliste- go espresso. Kiedy zapytał, czy chciałabym zobaczyć jego atlas ptaków, tylko się uśmiechnęłam. W drodze do mieszkania Ornitologa zastana- wiałam się, co zastanę w jego intymności? Kogucika? Kondora, na którego widok odruchowo zacisnę mięśnie Kegla? A może tylko zdechłego wróbla, którego nijak nie da się reanimować? Było tak dobrze, że po pierwszych trzech orga- zmach (na chwilę wykrzywiały mi twarz w nieznaną dotąd minę) byłam gotowa wić z Ornitologiem gniaz- do i znosić nam do niego wielkie jaja. Nie mam poję- cia, jak i gdzie Ornitolog nauczył się tych wszystkich palcowych sztuczek (mam nadzieję, że nie na ku- rach!), ale posuwał mnie z wielką maestrią, nie wyko- nując żadnych zbędnych pchnięć – dokładnie tam, gdzie pod skórą ukrywałam najgęstsze nerwowe splo- ty. Moja cipka wydawała spomiędzy warg westchnie- nia, których nie słyszałam nigdy dotąd. Może ją trzeba wcześniej po prostu napompo- wać? – zastanawiałam się, zasypiając, zmęczona i mo- kra. Obudził mnie zaraz gotowym do lotu ptakiem. Widać musiał go karmić co kilka godzin. Nauczyłam się przy Ornitologu sporo o winach, serach, ptakach, kawach, wytryskach, ułożeniu sztuć- ców i innych. Po kilku miesiącach wrócił do siebie, na holenderską równinę, gdzieś na torfowe bagna Fryzji. Pożegnaliśmy się na dworcu, oboje starannie ukrywa- jąc wzruszenie. Nie obiecywaliśmy sobie żadnych cią- gów dalszych. Wiedzieliśmy, że nasz wspólny lot do- biegł końca (muszę przyznać, że był dość wysoki). Nie żałowałam. Wyssałam z Ornitologa profesorską ogładę. Co wyssał ze mnie – nie wiem. Dość, że do- brze się razem bawiliśmy. Dzięki niemu poznałam wiele dobrych restaura- cji i dobrych hoteli, skrzących się gwiazdkami luksu- su. Zrozumiałam siebie. Wiedziałam już, co chcę ro- bić i do czego jestem stworzona, choć urodziłam się przecież parze smutnych rolników gdzieś we wschod- niej Polsce i nie miałam we krwi ani krzty szlachetno- ści. (Taka pomyłka rodzajowo-obyczajowa). Nie, wcale nie miałam zamiaru prostytuować się na łóż- kach drogich hoteli, co to, to nie! Postanowiłam, że będę podróżować po moim brudnym kraju od hotelu do hotelu, od restauracji do restauracji, solo i incognito, a potem chłostać je opi- niami w różnych przewodnikach. Albo chwalić pod niebiosa, wszystko zależy od tego, czy będą mieli czyste kible i czy długo będę mu- siała czekać na jedzenie. Co się wydarzy w czasie tych podróży, będzie tylko moje. W końcu dotarłam do sedna mojej opowieści, bo przecież o miłości z kobietą miało być. To będzie, będzie, przecież po to się z panią spotkałam, żeby to wszystko dzisiaj opowiedzieć. Tylko muszę wszystko poukładać sobie po kolei, pokazać, kim jestem, nie sprowadzać wszystkiego do kilku prozaicznych kropel śluzu i rozłożonych szeroko miękkich ud. Przecież to nie tak, nie tak prosto! Wszystko jest częścią czegoś, wszystko dzieje się po coś, dla czegoś, wszystko cze- muś służy. I nic nie dzieje się przez przypadek. Moja historia jest jak szlachetny kamień. Trze- ba ją tylko wypolerować. Od początku do końca. Więc dalej było tak. Po roku w Antwerpii udało mi się pomnożyć mój majątek. Nieważne jak. Powiem tylko, że zrobiłam to uczciwie i bez udziału osób trze- cich. Bez trudu znalazłam przez sieć ludzi, którzy chcieli publikować moje przyszłe teksty. Pasowało im, że nie będą musieli płacić za moje podróże i zje- dzone przeze mnie posiłki. Wynagrodzenie za recen- zje było marne, ale przecież postanowiłam wyczyścić swój kraj z zasrywek dla idei, a nie dla pieniędzy. Tych miałam dość. Znów kupiłam mieszkanie nad rzeką, tym ra- zem w Polsce. Nieważne, w jakim mieście. Rzeka płynie przez nie szeroko, liczne mosty spinają brzegi, w szuwarach kotłują się w czerwcowe noce kochan- kowie; ładnie tu, naprawdę. Rodzina uwierzyła, że rozkręcam tu mój diamentowy biznes i idzie mi coraz lepiej. Zamykałam wszystkim rozdziawione ze zdu- mienia gęby regularnymi, comiesięcznymi kwotami, wpłacanymi na konto matki. Miałam spokój. Potem oddałam się kontemplacji powolnego, słodkiego, dobrego życia. To takie archaiczne słowo: oddałam się, ale ja się naprawdę oddałam mojemu no- wemu zajęciu. Jeździłam od restauracji do restauracji, sypiałam w różnych hotelach (także w tych uwłacza- jących ludzkiej godności). Każdego dnia gdzie in- dziej, bez korzeni i bez planów, bez elektronicznej na- wigacji i emocjonalnego GPS-u. Żyłam jak rozwielit- ka. I wie pani co? Było mi z tym wspaniale! Na miejscu robiłam pełne niewyrozumiałości kiblowe inspekcje, w pokojach sprawdzałam palcami zakamarki, lustrowałam czystość luster i wąchałam pościel; zaglądałam pod łóżka i pod obrazy w poszu- kiwaniu pajęczyn i granatowych plam po pluskwach. (Raz za obrazkiem znalazłam list napisany dziecięcy- mi kulfonami, zaadresowany do Matki Boskiej Czę- stochowskiej. Zostawiłam go tam i do dziś żałuję, że go nie przeczytałam). Potem chwilę odpoczywałam, przebierałam się i schodziłam do restauracji. Jadłam powoli, smakując każdy kęs. W jedzeniu zawsze szukałam miłości ku- charza czy kucharki, miłości, którą powinien czuć każdy, kto wykonuje taką pracę, jaką chce. Innymi słowy – szukałam bratniej duszy. Szukałam jej także wśród tych, którzy projektowali hotelowe wnętrza, w pracy pokojówek, florystek, kelnerów. Szukałam estetycznej i smakowej jedni, pełni gastronomiczno- architektonicznego Gesamtkunstwerk. Widzi pani, że coś mi jednak z tych antwerp- skich nauk o sztuce zostało w głowie? Tamten hotel pamiętam jak dziś, pamiętam na- wet, jak pachniał. Witał sentencją: „Dom to nie miej- sce, gdzie mieszkasz, ale miejsce, gdzie cię rozumie- ją”. Jakby mnie ktoś objął na powitanie, notowałam w myślach zdania do recenzji, odbierając kartę do po- koju. Pokój nie budził zastrzeżeń: był wygodny, choć w jego urządzeniu znać było powściągliwość, i tylko lekki zapach olejku do masażu, przenikający pościel i ręczniki, nie pasował do reszty. Było czysto, doskonale czysto. Kuchnia mnie zachwyciła. Z całą pewnością człowiek, który dla mnie gotował, robił to z miłością i wielkim oddaniem. Lubił też jeść, mogę się założyć. Używał świeżych ziół i najwyższej jakości przypraw. Sałata była krucha, oliwa złocista, z zielonkawą po- światą, pieprz – świeżo zmielony. Po dwóch drinkach, przygotowanych bardzo profesjonalnie, wiedziałam już, że nie znajdę tu nicze- go trefionego, trefnego czy nietrafnego. I bardzo mnie to ucieszyło. Miałam przed sobą długi wieczór pełen wrażeń – w idealnym miejscu. Potem będę się nim na- pawać raz jeszcze – kiedy już siądę, by napisać recen- zję do przewodnika. To jest życie jak w Madrycie, elegancja-Fran- cja! I dyskrecja-Szwecja, nie? Takie pięciogwiazdkowe diamenty zdarzają się w życiu stanowczo zbyt rzadko. Z radości, że znalazłam Gesamtkunstwerk, po- stanowiłam wieczorem upić się przy barze. W takim miejscu nie mogło mnie przecież spotkać nic złego. Hotel to wspaniała potencjalność. W hotelu wszyscy jesteśmy rozwielitkami, prawda? Ucieszył mnie też widok mężczyzn, którzy za- częli się gromadzić w sali obok. Na początku miałam obawy, czy na pewno dobrze widzę: wszyscy jak z żurnala. Co jeden, to lepszy. Żadnych brzuchatych, same tylko usportowione lowelasy w drogich garnitu- rach. A każdy, mówię pani – każdy, ze specjalnie na dzisiejszy wieczór zapuszczonym zarostem twardzie- la. Albo po gangstersku na łyso ogolony. Ja takich lubię, a pani? Sączyłam wino i patrzyłam na nich. Ze swojego miejsca widziałam wszystko. Zawsze zajmuję takie miejsca. Żeby za moimi plecami nie działo się nic, czego bym nie mogła zobaczyć. Wyglądali na zdenerwowanych, na kogoś cze- kali – gdzieś chodzili, coś sprawdzali, uwagi jakieś wymieniali półszeptem i śmiali się nerwowo. Kilku piło przy barze szybko; tak się pije, by się znieczulić. Dwóch pod ścianą żuło gumę na sposób amfetamino- wy, nerwowo chodziły im szczęki. Byli idealnie zsyn- chronizowani. Nie do wiary, jakby to żucie gdzieś już wcześniej ćwiczyli. Zahipnotyzowana nie mogłam oderwać od nich wzroku. Z wielkim napięciem patrzyli na drzwi, cze- kając na kogoś bardzo ważnego. I żuli zawzięcie, synchronicznie, systematycz- nie. Byłam bardzo ciekawa, kto zaraz stanie w drzwiach? Papież? Don Corleone z końskim łbem pod pachą? Musiałam wyjść, obejrzeć sytuację w szerszym kontekście. Przed hotelem stały jaguary, mercedesy, limuzyny jakieś. Gości miał zaraz witać mim w zielo- nym fraku, z pomalowaną na zielono twarzą (wyglą- dał jak świerszcz Filip z Pszczółki Mai). Rozgrzewał sobie nadgarstki, kręcąc nimi kółka w powietrzu. Zaraz za nim, na drugim planie, swój instru- ment stroił jakiś paparazzo (po polsku – paparat, co na ryje poluje). Polerował obiektyw, sprawdzał świa- tło i zupełnie nie panował nad emocjami: bladł na przemian i czerwieniał, coraz bardziej przejęty swą rolą. Faceci przy drzwiach wciąż żuli. Musiały ich już boleć żuchwy, ale zdawali się tego nie zauważać. Było coraz ciekawiej. Wreszcie znalazłam wyjaśnienie. Na suficie wyświetlił się napis: „100 lat klubu piłkarskiego X”. Fluorescencyjna iluminacja: to piłkarze. Ucieszyłam się, choć piłkarze nigdy nie robili na mnie wrażenia. Cóż to za bohaterowie, słynący w szerokim świecie z tego, że potrafią kopać piłkę? A gdzie lekarze, którzy ratują życie, gdzie naukowcy (ornitolodzy!), gdzie sławni, seksowni pisarze? Dla- czego nie o nich piszą gazety, dlaczego to nie oni re- klamują gacie podpisane swoimi nazwiskami? Co mnie obchodzą jacyś chłoptasie sławni dlatego, że po- trafią szybko biegać? Zastanawiam się nad tym często, a pani? A jednak wtedy się ucieszyłam. Byli ładni, do- brze ubrani i pasowali do wnętrza. Pasowali do spa- ghetti z owocami morza i lodów z gorącymi wiśniami. I połowy butelki Trebbiano di Aprilia. Do surowego wnętrza o dobrych proporcjach. Gdyby tylko przestali żuć tamci dwaj! Zaczęłam podejrzewać, że może są tajnymi ro- botami Fify? Mim nagle rzucił kilka słów w stronę szatni; szatniarz zaraz wyprostował się jak struna; fotograf wycelował obiektyw w drzwi. Kto to będzie? – zachodziłam w głowę. Premier? Minister? Ministra może? José Mourinho? Ronaldo, Ronaldinho? Richard Dawkins? Kiedy napięcie sięgnęło zenitu, drzwi się otwo- rzyły i do środka weszło dwóch wąsatych mężczyzn koło sześćdziesiątki. Ręce trzymali w kieszeniach sza- rych trenczy. Byli szarzy – jakby z popiołu ulepieni, do siebie podobni. Twarze mieli nie do zapamiętania, raczej do zapomnienia od razu po zobaczeniu. Rozczarowali mnie. Pasowaliby do pieczonej dziczyzny, gęstego żuru na zakwasie i wódki czystej polskiej. Chłopcy spod ściany przestali żuć. Zaczęli nad- skakiwać wąsatym. Widać to oni byli dziś królami balu. To chyba zrozumiałe, że poczułam się rozcza- rowana? Mieli być estetycznym ukoronowaniem tego wieczoru, jakąś zaskakującą puentą, kropką nad i. Okazali się koroną cierniową, rozlazłą fabułą i zagu- bionym „c” od błędnie napisanego słowa „huj”. Taka to niespodzianka była. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. Paprochy w prochowcach. Proszę wybaczyć, mogę tak długo. Zamówiłam kieliszek prosecco. Wychyliłam jednym haustem. I dobrze, bo w soczewce dna kielisz- ka dostrzegłam nadzieję. Szybko odstawiłam wino – nie, to nie była osobliwa fatamorgana, specjalnie dla mnie zmontowana ze szkiełka i oka wizualizacja w nóżce kieliszka. To była prawda! Znów miałam ochotę przecierać oczy ze zdu- mienia. Z szarych cieni wąsatych mężczyzn wyłoniły się dwie nadzwyczaj piękne kobiety. Weszli pierwsi, byli przecież królami tego klubu. Królowe, jak prezy- dentowe, zawsze ciągną się w ogonach. Kobiety były piękne tym rodzajem piękna, któ- re znałam ze zdjęć Helmuta Newtona. Jakby jego dwie kapryśne modelki zstąpiły ze stron albumu. Kla- syczne, piękne pin-up girls, właściwie – pin-up wo- men, bo pewnie miały po czterdzieści lat. Obie nosiły miękkie futra i jedwabie. Mim, cały w ukłonach, rozebrał najpierw jedną (druga w tym czasie zdejmowała powoli rękawiczki; uśmiechnęłam się na ten widok z czułością: a więc widziała ten film!). Pod spodem miała klasyczną, piękną czarną suknię z dekoltem, który odsłaniał brzoskwinie jej do- skonale okrągłych piersi. Szatniarz stał jak zaczarowany. Druga pod czarnymi lisami skrywała bluzkę w groszki i klasyczną wąską spódnicę za kolano; w uszach miała perły. Prawdziwe. Nie wiem, jak to pani wytłumaczyć. Obie ko- biety były piękne i dojrzałe, jak piękne i dojrzałe po- trafią być jabłka. Jak takie widzisz jesienią w sadzie, zaczynają ci pracować ślinianki. Nawet jeśli dotąd nie lubiłaś jabłek, ślinianki pracują, pracują tak mocno, że w końcu musisz zerwać jabłko i wgryźć się w nie tak mocno, aż po brodzie spłynie sok. Adam i Ewa też tak pewnie mieli. Wszystko przez ślinianki. Moje obudziły się na widok tych kobiet. Ale wtedy wcale nie myślałam o żadnych jabłkach. Poczułam głód. Ze swojego strategicznego miejsca przy barze widziałam wszystko. Wąsaci panoszyli się wśród tych od żucia i pozostałych zawodników. Wszyscy ci pięk- ni mężczyźni, wystylizowani na prawdziwych twar- dzieli, zawodnicy klubu piłkarskiego X, być może bli- scy wielkiej międzynarodowej kariery i reklamowania samymi sobą samochodów i perfum, nisko schylali głowy przez dwoma nijakimi facetami. Wręcz rozpły- wali się w służalczych, lizusowskich uśmiechach! Ich gesty pasowałyby raczej do szkolnych mun- durków w stylu retro. Do marynarskich kołnierzyków, krótkich spodni za kolano i wełnianych pończoch, na których robią się obwarzanki. Właśnie oto wszedł w progi szkolne pan profesor Dwójduch Szary; teraz wszyscy chłopcy boją się wytargania za uszy. Tak to wyglądało. Poza tym żaden z nich nawet nie zerknął na te dwie zjawiskowo piękne kobiety. Gdyby byli praw- dziwymi twardzielami, nie z kroju brody i gajeru, ale z genów, hormonów i charakteru, pożeraliby je wzro- kiem. Proszę mi wierzyć, doprawdy trudno wyobrazić sobie coś doskonalszego niż one wtedy. Poczułam zapach jakichś starodawnych perfum. Tak pachniało łóżko matki, kiedy przychodziłam do niej rano, w dzieciństwie. Dwie pin-up usiadły obok i zamówiły dżin z tonikiem. Widać nie brały udziału w imprezie. Poczułam, że najlepsze dopiero przede mną. Udawałam obojętność, choć kiedy poczułam zapach tej drugiej, na chwilę zaschło mi w gardle. Jak by ten zapach opisać? Tak musi pachnieć Paryż nocą. Inaczej nie umiem. Trochę też tak pachnie mech z drzewa i drewno rozgrzane południowym słońcem czerwca. Zachodziłam w głowę, o czym będą rozmawia- ły? Na scenie zaczęły się piłkarskie przemówienia i podziękowania. Kobiety piły i gawędziły ze sobą, nie zwracając uwagi na swoich wąsatych mężczyzn. Ze strzępów słów zrozumiałam, że rozmawiają o fu- trach. Podsłuchiwałam. Babka Brzoskwiniowej po Powstaniu War- szawskim uciekała z wnuczką, wokół ruiny i dymiące zgliszcza: „Nigdy nie noś karakułów, drogie dziecko. To takie zimne futro”, instruowała dziewczynkę. Kobiety śmiały się. Druga mówiła, że nosi różowe karakuły, ale musi się ukrywać przed dziećmi, bo są proekologicz- ne. Sama je tak zresztą wychowała, to teraz ma. „Ale różowe karakuły zajebiście grzeją. Tyle że trzeba w nich schodzić do podziemia”, powiedziała Perłowa. Znów się śmiały. Dużo piły. Pachniały. W końcu i ja zaśmiałam się z żartu którejś z nich; zauważyły to i Perłowa zaprosiła mnie, żebym się przysiadła. Byłam dość pijana, by się odważyć. Gdyby nie prosecco, nie miałabym odwagi. Dlaczego? One były jak nie z tego świata, nie z tego czasu, jak z celuloidu, z taśmy filmowej. Na początek zażądały ode mnie jakiejś opowie- ści. To też bardzo filmowe, prawda? Opowiedziałam im o swojej prababce. Całe ży- cie paliła jak lokomotywa, od rana do nocy. Nawet ziemniaków nie potrafiła obrać bez peta w ustach. Tak bardzo kochała papierosy, że nauczyła palić wszystkie swoje wnuczki i zawsze, ilekroć je odwiedzała, przy- nosiła im w prezencie garść skrętów. Trzy dni przed śmiercią oznajmiła wszystkim, że pora na nią i że za trzy dni umrze. Była zdrowa jak koń i nic jej nie dolegało. Tyle że miała już prawie dziewięćdziesiąt lat. Nikt się nie przejął jej gadaniem. Kiedy to powiedziała, położyła się do łóżka. Jej ukochana wnuczka Maria, a moja ciotka cioteczna, przyniosła jej do łoża śmierci paczkę papierosów. Babka pogoniła ją słowami: „W łóżku palą tylko kur- wy!”. Nie zapaliła do końca życia. Umarła trzy dni później. Została mi po niej jedynie ta myśl: w łóżku palą tylko kurwy. „Pasuje do moich zimnych karakułów, dobre babcine rady z dupy wzięte”, zaśmiała się Brzoskwi- niowa. Nie mogłam oderwać wzroku od jej piersi. Wy- eksponowała je przecież po to, by na nie patrzeć, usprawiedliwiałam się w myślach. Byłam coraz bar- dziej pijana. Ale te piersi... mówię pani, nie jestem przecież lesbijką, ale założę się, że i pani by się nie powstrzymała. Też by ich pani chciała dotknąć, to normalne. Tak jak chce się dotknąć szczeniaka czy królika, zwykły odruch. Piersi były pełne, jędrne, gęste, jakby miały za- raz wybuchnąć. Porastał je delikatny meszek, jak brzoskwinię właśnie. Nawet kolor miały taki ciepły, jakby podszyty krwią pod przezroczystą, białą skórą. Gotowałam się, jakbym miała na sobie różowe karakuły. Kątem oka obserwowałam chłoptasiów i ich pa- nów. Szarzy zdominowali imprezę na swój sposób. Wszyscy teraz pili alkohol etylowy z kieliszków: na- pój bez polotu, dobry pod galaretę ze świńskich racic i skoczne dźwięki disco polo. Podnosili swoje kielisz- ki, zaraz rósł obok las ukieliszkowionych rąk chłop- ców, którzy tylko udawali mężczyzn. Za to nasza mała babska impreza rozwijała się w stronę mniej lu- dyczną: Brzoskwiniowa zaproponowała, by przenieść się do jej pokoju. W odpowiedzi Perłowa zamówiła stosowną ilość alkoholu. Nikt mnie nie pytał o zdanie. Widocznie obie już wtedy czuły, że poszłabym z nimi nawet na koniec świata. Nie, proszę sobie nie myśleć, wcale nie wie- działam, że to się tak skończy. Wtedy czułam głód i fascynację tymi zjawiskowymi kobietami, ale nie myślałam o seksie. Dobrze mi było z nimi, miękko, bezpiecznie. I wcale nie czułam ani zdziwienia, ani niczego podobnego, kiedy Brzoskwiniowa zdjęła swoje czarne laboutiny, a Perłowa zaczęła jej maso- wać stopy. Ot, dwie przyjaciółki na kanapie, też bym chciała, żeby mi ktoś czasem pomasował stopy z taką uwagą i czułością. Powiedziałam to wtedy na głos, a to znaczy, że byłam już bardzo pijana. To niczego nie tłumaczy, prawda? Tak, wiem, źle i surowo oceniam siebie samą, ale co innego udawać, że się pisze doktorat o gotyku brabanckim, a co innego kochać się z dwiema kobie- tami z celuloidu. Bo one wszystko miały na sobie jak z filmu. Kiedy Perłowa wymasowała Brzoskwiniowej obie stopy, nagle zdjęła bluzkę, potem kolczyki, i jeszcze rozpuściła włosy. Mocniej zapachniało roz- grzanym drewnem. Śmiała się, kiedy zdejmowała spódnicę. Nie mogłam od niej oderwać wzroku. Nie pojmowałam jeszcze, co się dzieje. Gdy na karku poczułam usta Brzoskwiniowej, zrozumiałam, że zostałam uwiedziona przez dwie ko- biety. Wahałam się tylko przez chwilę. Potem było jak w filmie przyrodniczym. Wiem, że to brzmi niedorzecznie i idiotycznie, ale czułam się jak bohaterka filmu o życiu seksualnym ludzi. Jakbym słyszała w głowie łagodny głos Krystyny Czubówny. Mówi o mnie: młoda kobieta. Młoda kobieta poddaje się starszym kobietom. To jej inicjacja, ale ufa swoim przewodniczkom. Po- zwala, żeby ją rozebrały. Kobiety robią to równocze- śnie, jakby wszystko od dawna robiły razem. Fascynu- jąca jest ich jednoczesność. Są jak para starych chi- rurgów, którzy spędzili przy jednym stole pół wieku. Kobiety wymieniają pełne uznania spojrzenia, kiedy wyłuskują z biustonosza piersi młodej. Pieszczą je potem starannie, centymetr po centymetrze, aż do- cierają do sutków. Tam zatrzymują się na dłużej. Młoda kobieta wygląda, jakby miała zaraz stra- cić przytomność. Mocno zaciska usta i oczy. Nie wie, że to dopiero początek. Właśnie dłoń jednej z kobiet zaczyna wędrować po jej brzuchu. Druga całuje mło- dą kobietę – na początku delikatnie, z czułością, po chwili z większą natarczywością. Druga z kobiet zbliża usta do...
Kiedy poczułam język Perłowej w cipce, głos
Krystyny Czubówny w mojej głowie zamilkł; prawie zachłysnęłam się powietrzem. Brzoskwiniowa odsu- nęła usta od moich. Przypomniałam sobie o jej pier- siach, jak bardzo chciałam ich dotknąć. Poczułam mrowienie w czubkach palców. Były miękkie, tak miękkie, że nie mogłam przestać ich dotykać. Miękkie i ciężkie. Budyń zaklę- ty w miękką skórę, słodkie miłosne kule, źródło, z którego może trysnąć życiodajne mleko. Przy pierwszym orgazmie nie wiedzieć czemu miałam przed oczami tę małą z Gron gniewu. Z wra- żenia, jakie zrobiły na mnie brzoskwinie Brzoskwi- niowej, nie zauważyłam nawet, co w dolnej części ciała zrobił ze mną język Perłowej. Rozpłynęłam się w niej, wniknęła we mnie; stworzyłyśmy mityczny or- ganizm, dziwaczną chimerę, wydającą z siebie ciche westchnienia, stłumione jęki i ledwie słyszalne mla- śnięcia. Albo inaczej jeszcze powiem: jakby to nie ję- zyk był, ale czarodziejska różdżka. Leżałam pośrodku, one cieszyły się moim cia- łem. Oddałam się im, poddałam, zaufałam. Było blisko, czule, ciepło, mokro, miękko, ak- samitnie, ślisko, miłośnie, tkliwie, pieszczotliwie, gładko, atłasowo, jedwabiście, miło, gorąco, bez- piecznie, łagodnie, spokojnie, kojąco, wspaniale. By- łam jak klejnot w koronie, jak korona świata, szczyt zdobywany raz po raz przez dwie nienasycone sekstu- rystki. Byłam jak klatka, która czeka na swojego pta- ka. Tak to powiedział Kafka? One były moimi ptaka- mi. Moimi dwiema gołębicami, królowymi pokoju i wszelkiej miłości. Karmiły mnie sobą, swoimi dzióbkami, cipkami, ustami, piersiami. Nie ma dzi- wek, nie ma świętych, są kobiety, kobiety, kobiety... Po jakimś czasie – a musi pani wiedzieć, że czas się zatrzymał albo całkiem nawet zniknął, mia- łam wrażenie, że zużyłam już całą łechtaczkę, jaką miałam na całe życie. Jakby była jakimś rodzajem pa- pieru ściernego, który właśnie starł się do cna, na gładko, do pierwszej krwi. Zasnęłam w miękkich, przyjaznych objęciach dwóch kobiet. W ustach mia- łam smak jałowca. Pół nocy przecież spijałam z ich ust dżin z tonikiem. Na pewno nie zachoruję na malarię. Obudziłam się sama w pokoju. Bolała mnie głowa. To oczywiste, musiała boleć. Po takiej ilości alkoholu powinno mnie boleć całe ciało. Kiedy sobie przypomniałam, co działo się ostatniej nocy, aż usiadłam na łóżku. Niemożliwe. Zwymiotowałam wodę, którą wypiłam łapczy- wie, by zgasić palący wstyd. Niemożliwe. Nawet nie pukały. Były jak jakieś sekskoman- do, przysięgam! Wparowały do pokoju. Na tacy miały śniadanie, tabletki od bólu głowy. Znów wyglądały jak ze zdjęć Helmuta Newtona, tyle że miały na sobie inne kreacje. Oznajmiły, że ich mężowie będą teraz pić przez trzy dni i trzy noce, a one mogą spokojnie poudawać, że korzystają ze spa. Ty jesteś naszym źródłem, powiedziała Brzo- skwiniowa. Nie zważała na moje protesty, bezceremonial- nie wyciągnęła mnie z łóżka i zaciągnęła do wanny. Potem obie mnie karmiły śniadaniem, jeszcze później – sobą. Kochałyśmy się do obiadu. Nie, nie widziałam ich od tamtej pory. Nie wy- mieniłyśmy adresów, nawet imion. Chyba się pani nie spodziewa, że wysyłamy so- bie życzenia na Boże Narodzenie? Tamten czas spędzony z nimi był czasem do- skonałym, moim Gesamtkunstwerk. Trzy dni jadłam, piłam, kochałam się w doskonałych wnętrzach z do- skonałymi osobami. Nakarmiłam swoje zmysły do syta. Doszłam do miejsca, w którym nie pragnie się już niczego więcej. I jeśli prawdą jest, że orgazmy le- czą i przedłużają życie, czeka mnie jeszcze sto lat w zdrowiu. Nie wiem, czy moje kochanki mają szanse przeczytać to, co pani napisze. Bardzo bym chciała jeszcze kiedyś je spotkać, więc jeśli to przeczytają, niech się z panią jakoś skontaktują. Przyjadę, gdzie- kolwiek mnie wezwą. Właściwie tylko dlatego z panią rozmawiam. Mam nadzieję, że w ten sposób jeszcze raz przeżyję tamto misterium. Wielkie słowo, ale i tamto między nami to była wielka sprawa. Do wi- dzenia. Kraj wzywa. KONIEC